Rozmowa z Ojcem i Mamą (Płaj 38)

Katarzyna Tur-Marciszczuk rozmawia z Jerzym Turem i Barbarą Tondos

02_boze_narodzenie_2006Czas tak biegnie, że obejrzeć się niemożna – mawiał Józef Ignacy Kraszewski. Dlatego pozostawił po sobie wspomnienia z Polesia, Wołynia i Litwy. W ciągu mojego czterdziestoletniego życia świat zmieniał się dużo szybciej niż za czasów Kraszewskiego, tym bardziej więc odczuwałam potrzebę utrwalenia tego, co odchodzi. Najlepiej mogli mi w tym pomóc rodzice, dlatego odwołując się do możliwości współczesnej techniki, utrwaliłam kilka rozmów z nimi. Oto fragmenty obszernego zapisu, który – mimo że jeszcze surowy – oddaje ducha tamtych dni, pozwalając przybliżyć się do okresu powojennego i odczuć styl życia niepokazywany w żaden sposób przez środki masowego przekazu czy seriale telewizyjne. Rozmowy te wynikły w sposób trochę przypadkowy. Powracające na forum życia społecznego rozważania i wartościowania przeszłości także i mnie skłoniły któregoś razu do zadania pytania, które w podtekście miało niepokój: czy mój ojciec sprzedał się partii komunistycznej. Odpowiedź doprowadziła do długich i bardzo ciekawych rozmów.

Katarzyna Tur-Marciszczuk

Katarzyna Tur-Marciszuk: Jak to się stało, że zostałeś wojewódzkim konserwatorem zabytków w Rzeszowie?

Jerzy Tur: W sposób zupełnie naturalny. Na każdej uczelni był pełnomocnik do spraw zatrudniania absolwentów, a w każdym Ministerstwie też był odpowiedni urzędnik, czy też całe biuro, które zajmowało się zatrudnianiem. Starając się o pracę po studiach, poszedłem do takiego biura. Okazało się, że są dwa wolne stanowiska wojewódzkich konserwatorów zabytków: w Opolu i w Rzeszowie. W owym czasie były to stanowiska jednoosobowe, nie było całego sztabu ludzi, tak jak teraz. W niektórych województwach były dwie lub trzy osoby: w Krakowie i w Warszawie były po trzy, we Wrocławiu były może dwie, w takim Rzeszowie była na razie jedna osoba – Inga Sapetowa (wówczas Platowska), która nie mogła być konserwatorem wojewódzkim, bo mimo że pracowała dłużej o pół roku ode mnie, nie napisała jeszcze pracy magisterskiej. Ja pracę magisterską obroniłem w grudniu 1955 r. dzięki przypadkowi, bo napisałem trzeci rozdział, a Jacek Kowalczyk, asystent prof. Lorenza – mojego promotora – poradził mi, żeby na tym zakończyć i przedstawić jako gotową pracę. Pisałem o problemie zabudowy śródrynkowej w miastach renesansowych w Polsce. Tak więc pojechałem najpierw do Rzeszowa, ale powiedziano mi, że nie mają takiego miejsca pracy, więc udałem się do Opola i tam mogłem złożyć podanie. Ale w Opolu, po rozmowach m.in. w muzeum, coś mi się nie spodobało. W międzyczasie, gdy w Warszawie załatwiałem wydanie na piśmie dyplomu ukończenia studiów, spotkałem panią Hannę Morawską, której powiedziałem o sytuacji w Rzeszowie. Wkrótce potem przyszło wezwanie: proszę zgłosić się do Rzeszowa w celu objęcia stanowiska wojewódzkiego konserwatora zabytków.
Okazało się, że p. Hanna Morawska, będąc u męża, który pracował w Komitecie Centralnym, przypadkiem spotkała na schodach trzeciego sekretarza od spraw kultury z Rzeszowa i mówi: „Co wy tam wyrabiacie? Posyłam wam takiego zdolnego absolwenta, a wy go odsyłacie?”. Sekretarz uszy spuścił i czym prędzej napisał telegram.
Nigdy nie dowiedziałem się, jakie były przyczyny odesłania mnie z kwitkiem za pierwszym razem. Rozmawiałem wtedy z panem Rzepielą – wyjątkowo mętnym facetem – sądzę, że on nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za przyjęcie do pracy osoby nieznanej i na wszelki wypadek odmówił.
Telegram przyszedł na przełomie 1955/56, a pracę rozpocząłem 15 stycznia 1956 r. i przez pierwszy okres miałem niesłychaną sytuację . Wszyscy traktowali mnie w sposób szczególny, bo w mojej sprawie „dzwonili z Komitetu Centralnego”. Miałem plecy.

KTM: Kiedy opuściłam domowe pielesze i zaczęłam studiować historię sztuki, ze zdziwieniem przekonałam się, że dużo ludzi zna ciebie i Mamę i że jesteście postrzegani jako ci, którzy uratowali bardzo dużo zabytków. Otaczała was swego rodzaju charyzma. Jak to się stało, że w czasach tak trudnych byliście w stanie zdziałać tak wiele?

JT: W Rzeszowie przez cały 1955 r. pierwszym sekretarzem partii był Wróblewski. Moim przełożonym był trzeci sekretarz – Kanarek (kiedy pierwszy raz wszedłem do jego gabinetu i zobaczyłem faceta o żółtej twarzy, który nazywa się Kanarek, to myślałem że padnę ze śmiechu, a tu trzeba było zachować powagę!). Nie wybrano ich ponownie w 1956 r. Natomiast w tym samym czasie były też wybory w Bydgoszczy. Tam I sekretarzem był Kruczek (z Rzeszowa). Jego jeszcze przed wyborami wywieźli na taczkach! Za to rzeszowski beton partyjny wybrał go sobie na I sekretarza. W efekcie do 1956 r. w Rzeszowie panowały tendencje liberalne, a potem nastały bardzo trudne czasy. I właśnie dzięki temu pierwszemu okresowi pracy, dość liberalnemu, udało mi się zakotwiczyć. W owym czasie konserwator stykał się nieustannie z problemami politycznymi. Z drugiej strony nie było wymogów urzędowych związanych z koniecznością stosowania Kodeksu Postępowania Administracyjnego i było dużo mniej zabytków objętych ochroną prawną (po kilkadziesiąt obiektów w powiecie i do tysiąca obiektów w województwie). Poza tym w owym czasie, o ile zabytek nie należał do Kościoła, problem własności właściwie nie istniał. Z podjęciem prac konserwatorskich nie musiałem czekać na inicjatywę właściciela. Najważniejsze było planowanie. Trudne, gdyż trzeba było plany prac konserwatorskich ustalać z przeróżnymi organami, m.in. z wydziałem do spraw wyznań, ale jeżeli coś było w planie, to bez pytania właściciela podejmowałem organizację robót.

KTM: Czyli przyszedłeś do pracy i wykonywałeś plan, który ktoś wcześniej wymyślił?

JT: Nie. Kiedy przyszedłem do pracy, wszystko było w proszku, gdyż w maju 1955 r. wyrzucili poprzedniego konserwatora, Franciszka Kruka, za klerykalizm – zresztą wtedy wszyscy wojewódzcy 01_pierwsze_prace_terenowe_1956konserwatorzy to byli żydomani, klerykałowie, rusofile itd. – a w sierpniu przyszła Inga i zastała wszystkie akta konserwatorskie wrzucone do piwnicy. Musiała to wyciągnąć i uporządkować. Plan jakiś tam był, ale władze go nie uznawały. Był to okres przełomu, ale to było o tyle pozytywne, że można było kwestionować wszystkie poprzednie ustalenia. Inga po pierwsze zajęła się kościołem w Haczowie. Był w stanie tragicznym! Gdy przyjechaliśmy tam na wizję , zobaczyliśmy w zakrystii pieniek do rąbania drewna, w którym tkwiła siekiera. Okazało się, że gospodyni księdza systematycznie pozyskiwała drewno na opał, odrąbując po kawałku podcienia. Kościół nie był wykorzystywany do liturgii, gdyż obok stał już nowy, zbudowany przed wojną. Inga uzyskała pieniądze na zabezpieczenie kościoła. Było to konieczne, bo w całym pokryciu były ogromne dziury, przez które lało się do środka. Trzeba pamiętać, że był to zabytek dobrze znany jeszcze przed wojną. Jego model był prezentowany na wystawie w Paryżu w 1938 r. Uważano wówczas, że pochodzi z XVII w. i został wybudowany po spaleniu poprzedniego przez Tatarów w III ćw. XVII w. W kolejnych badaniach wykazano, że jest to kościół z XV w. Był to największy znany drewniany kościół, a jego pomiar robił sam Gerard Ciołek, jeden z najbliższych współpracowników wybitnego architekta Oskara Sosnowskiego.

KTM: Twoje nazwisko wielu osobom kojarzy się z cerkwiami. W jakich okolicznościach zetknąłeś się z problemem ich ochrony?

JT: Trudno dokładnie określić, ale w mojej pamięci pozostało takie zdarzenie. Któregoś dnia wszedł do mojego pokoju człowiek w średnim wieku i zaczął z niesamowitą pasją opowiadać o cerkwiach, w końcu powiedział: „Trzeba ratować Ulucz! Przecież to taka wspaniała cerkiew! Jaka polichromia! A to się niszczy!”. To był Aleksander Rybicki. W ten sposób odebrałem jeden z pierwszych sygnałów z terenu na temat sytuacji cerkwi. Kilka tygodni po tej wizycie wybrałem się do Ulucza po pracy, za własne pieniądze, gdyż bez uzasadnionej potrzeby nie pozwolono by mi pojechać na takie rozpoznanie. Podobnie było z Radrużem, gdzie również pojechałem bezprawnie, żeby stwierdzić, czy wspaniały zespół dwu cerkwi, dzwonnicy i trzech cmentarzy przetrwał wydarzenia wojenne i powojenne i w jakim jest stanie. Cerkiew w Uluczu była dobrze znana. Co roku przyjeżdżały komisje z Ministerstwa, oglądały, debatowały, a tymczasem woda lała się do środka.
Jak poprzedni wojewódzki konserwator Franciszek Kruk przyszedł do pracy, to miał również na uwadze cerkwie. Zawnioskował, ażeby cerkwie w Żydowskiem, Rostajnem i jeszcze którąś poddać pracom ratowniczym. Te cerkwie nie istnieją. Dlaczego? Bo on pieniądze dostał, kupił gonty, zaczął organizować zabezpieczenie i zablokowano mu to. Dodatkowo w jedną cerkiew ponoć trafił piorun. Chociaż jak to było, to tak naprawdę nie wiadomo. Przecież UB miało za zadanie zlikwidować wszystkie cerkwie na naszym terenie po 1947 r. Jeszcze do lat 80. to realizowano. Nie ma na to papierów, bo zostały zniszczone. Ale np. w Chyrzynce był facet, który jako współpracownik UB miał za zadanie chodzić i co jakiś czas wyrywać parę desek z cerkwi. W Monastercu był inny, który potrafił zamknąć się w cerkwi i zrąbać cały ikonostas. A Ulucz – to była kompletna pustka. PGR rozebrał cerkiew parafialną, a na górze, w lesie, była cerkiew klasztorna. Pracownicy PGR ściągnę li blachę z cerkwi, akurat znad miejsca, gdzie była polichromia, żeby zrobić parniki. Pieniędzy przecież nie mieli. A to była świetna blacha cynkowa. Komisje ministerialne pisały, co należy, ale nikt nic nie robił! To były komisje związane z polichromią. Konserwator wojewódzki zajmował się wówczas architekturą, natomiast zabytkami ruchomymi zajmował się w Ministerstwie Kultury Wydział do spraw Muzeów i Zabytków, na którego czele stał Stanisław Szymański z panią Trojanowską do pomocy. Ponieważ na polichromię się lało, więc nie można jej było konserwować. Sytuacja dla nich patowa. Na szczęście Rybicki wrócił z Syberii i wkrótce wszczął alarm. Razem pojechaliśmy do Warszawy. I wtedy, w 1956 r., dostałem pieniądze na zabezpieczenie. W ministerstwie udaliśmy się do prof. Ignacego Tłoczka. To był dziwny człowiek, trochę śmieszny, ale nie uznawał, że czegoś nie można zrobić, i dał pieniądze na zabezpieczenie.
Dojechać do Ulucza – to był problem! Mostu nie było. Do Mrzygłodu była taka droga, że się można było zabić, a za Mrzygłodem to było topielisko, San i prom, który jeździł wtedy, gdy była odpowiednia woda. Od Dobrej Szlacheckiej do PGR tak stalincami [gąsienicowymi traktorami] rozryli drogi, że się nie dało przejechać. Trzeba było iść na piechotę . No i jak tam dowieźć materiał? Skąd wziąć materiał? Las naokoło jest. Może wziąć świeże, bo podwaliny zgniły do tego stopnia, że jeszcze chwila, a ta cerkiew zawali się.
Rybicki na to nie czekał. Wytrzasnął skądś cieślę i ustaliliśmy, że rozbierzemy dzwonnicę (mimo że była z dwudziestolecia międzywojennego – szkoda jej było, ale nie widzieliśmy innej możliwości). Bo jak wwieźć materiał na górę? Nie było drogi, całe wzgórze było zarośnięte lasem. Trzeba by każdą belkę ciągnąć oddzielnie. Jak? Ręcznie? Końmi? Za to wszystko trzeba płacić. Robotników wtedy znaleźć wcale nie było tak łatwo. U podnóża góry była wieś, ale co zrobić, żeby ci ludzie zechcieli się w ogóle tym zająć? Ten cieśla to był stary człowiek, przedwojenny rzemieślnik, tacy w tamtym czasie nie istnieli, nie pracowali, bo by ich natychmiast zgnębiono podatkami. Jak by się okazało, że on na własne konto bierze jakąś robotę, za którą dostaje pieniądze, i znaleźliby jakąś metodę udowodnienia, że on nie zapłacił podatku, to by go wsadzili do więzienia! Wtedy setki ludzi siedziało w więzieniach za to, że nie zapłacili kilkuset złotych podatku.

KTM: Ty jako konserwator nie miałeś żadnych sił roboczych?

JT: Nie. Trzeba było jakoś kombinować. Ja przekazałem pieniądze do Muzeum w Sanoku, a w związku z tym, że Rybicki był człowiekiem apodyktycznym, więc wymusił na Stefańskim, kierowniku Muzeum, że zaangażował tego cieślę jako pracownika muzealnego. I on pokierował zabezpieczeniem tej cerkwi. Nie pamiętam, jak on się nazywał. Tak że użyto drewna z dzwonnicy do podstemplowania cerkwi, żeby się nie przewróciła. Jakoś wciągnęło się tam trochę kupionych desek i papą została cerkiew przykryta.

KTM: O pełnej konserwacji nie było mowy?

JT: Wtedy aparatem wykonawczym były Pracownie Konserwacji Zabytków. Ale o tym, żeby one wykonały tam roboty, nie mogło być mowy. Tym ludziom trzeba by było wynająć mieszkania i zapewnić warunki pracy. Tam? W lesie? Gdzie? Rzeczywiście był taki „prikaz”, że wszystkie pieniądze z budżetu powinny przerabiać Pekazety, ale jeżeli jakiejś roboty one nie przyjęły, to mogło być inaczej. Na przykład w Haczowie Pekazety nie przyjęły pracy. Mieli swoje wymagania. Trzeba było najpierw dla nich zagospodarować plac budowy – to była kupa pieniędzy! Zdarzało się, że zanim przygotowano plac budowy, to obiektu już nie było i nie było czego ratować. Owszem, byli prywatni wykonawcy konserwacji dzieł sztuki, ale oni pracowali na zlecenie Pekazetów.
W Uluczu bardzo ważna była polichromia. Więc roboty przy niej w owym czasie mogło zlecić tylko ministerstwo. Ale nie można było na to liczyć, ze względu na położenie cerkwi, wię c zrobił to Rybicki. Ale to była metoda, jak sam mawiał, „partyzancka”. Nie liczyliśmy się z przepisami i z biurokracją. Zaczynało się coś robić, stwarzało fakty dokonane, a potem dopiero martwiło się, jak to należy rozliczyć czy uzasadnić. Dzięki temu zostały uratowane oba obiekty – kościół w Haczowie i cerkiew w Uluczu. Ale niestety popełniliśmy wtedy poważne błędy konserwatorskie. W Uluczu, gdzie w ramach zabezpieczenia okryto ścianę papą, grzyb zaatakował polichromię. Kiedy w dwa lata później zabraliśmy się za prawdziwą konserwację, to trzeba było całą tę ścianę z polichromią zastąpić nowym drewnem i przenieść to, co dało się uratować, na nowe podłoże. To była pierwsza poważniejsza praca tego typu. Została wykonana w Warszawie. Na nowej ścianie zrobiono zaczepy, bo nie można było nakleić płatów drewna z polichromią bezpośrednio na nową ścianę, zbudowaną z drewna, które nie było odpowiednio długo sezonowane.

KTM: Mówisz tu o dwu obiektach, ale z pewnością znacznie więcej wymagało interwencji konserwatorskiej. Czy już w latach 50. istniał dla województwa rzeszowskiego wykaz zabytkowych cerkwi?

JT: Wiedziano o tym, że są to tylko fragmenty terenu, gdzie występują cerkwie. W związku z tym prof. Ignacy Tłoczek zarządził zorganizowanie objazdu, który da obraz całości. Rozpoczął się on od Sądeckiego, potem przez cały teren Rzeszowskiego, no i nie wiem, czy na terenie Lubelskiego podjęto i zorganizowano ten objazd. Jeździło kilka osób. Między innymi jeździł stale inżynier Kanclerz, który był kierownikiem wydziału inspekcji w Zarządzie Muzeów i Ochrony Zabytków, mgr Anna Werycho, która była inspektorem na teren województwa rzeszowskiego, w Sądeckiem – Pieńkowska, a w Rzeszowskiem – Sapetowa, ja i fotograf.
Podczas jednego z wyjazdów przeżyliśmy zagadkowe zdarzenie w Komańczy. Na drodze wiodącej od Zagórza, tuż przed Komańczą, stał szlaban, przy którym był posterunek WOP, chociaż tam żadnego przejścia granicznego nie było. Ale my jechaliśmy nie od Zagórza, tylko potwornymi wertepami od strony granicy, od Jaślisk. Wyobraźcie sobie, jaką to wzbudziło sensację w okolicy! Wszyscy przedwojenni ludzie wiedzieli, że jak się przyjedzie do Komańczy, to można zajechać do sióstr i one zawsze przenocują. Nikt z nas wtedy nie wiedział, że w tym klasztorku jest Wyszyński! Spokojnie zajeżdżamy, a siostry przestraszone! Mieliśmy naturalnie papiery, z pieczęciami (okrągłymi!), podpisane przez ministra. Pokazujemy je siostrom, bo widzimy, że się boją, ale nic to nie pomaga. Jak zobaczyły te papiery, to nas wpuściły, ale natychmiast zadzwoniły na posterunek WOP. Przygotowały nam kolację i gdy tak sobie spokojnie jedliśmy, wpadają do jadalni wopiści z pepeszami! Legitymują wszystkich. My skonsternowani, nie wiemy, o co chodzi. Taka ochrona granicy? Wtedy nikt nam nie powiedział, jaka była przyczyna takiego traktowania. Domyśliliśmy się dopiero wtedy, kiedy uwolniono Kardynała.
Wracając do objazdu. Spowodował on, że wykonano spis cerkwi. Trwało to wiele lat. Była pierwsza weryfikacja, potem druga. Powstały różne grupy: cerkwie zabytkowe, obiekty wątpliwe, tzn. te, do których nie udało się dotrzeć z różnych przyczyn (np. brak dostępu fizycznego, brak dróg, położenie w strefie przygranicznej), cerkwie, które określono jako nie zabytkowe, cerkwie nieistniejące. Dlatego trzeba było wielokrotnie weryfikować tę listę, gdyż nieustannie było wiele spraw niewyjaśnionych.

KTM: Gdzie jest dokumentacja z tych wyjazdów?

JT: Powinna być u wojewódzkiego konserwatora w Przemyślu. Kwestia programu dla cerkwi właściwie nigdy nie została zakończona, gdyż bez przerwy trwały przepychanki między władzami terenowymi, tzn. radami narodowymi, a później po stworzeniu nowych województw, między ich zarządami a służbą konserwatorską na temat tego, które obiekty do czego zakwalifikować. Już dawno nie pracowałem w służbie konserwatorskiej (w latach 70.), gdy została powołana komisja dla powiatu przemyskiego, weryfikująca cerkwie wnioskowane do rozbiórki przez władze miejscowe, przemyskie. Ta sprawa ciągnęła się, aż umarła śmiercią naturalną, gdyż cerkwiami niewpisanymi do rejestru zabytków nikt się nie zajmuje i dożywają one swoich dni, po prostu rozpadając się.

KTM: Jaki był praktyczny efekt tych objazdów?

JT: To, że ochrona cerkwi stanęła w ogóle jako problem dla służby konserwatorskiej i można powiedzieć, że praktycznie tylko w województwie rzeszowskim został stworzony program ochrony zabytków cerkiewnych. Nie został stworzony ani w lubelskim, ani w krakowskim. W krakowskim dlatego, że w zasadzie wszystkie cerkwie (z małymi wyjątkami) były chronione przez Kościół rzymskokatolicki. Natomiast na naszym terenie jedynym właścicielem, który chronił cerkwie, był Kościół prawosławny, ale to było niewiele ponad 10 cerkwi, które zostały mu przekazane, i były to dawne cerkwie unickie. Naturalnie przed wojną też były cerkwie prawosławne na terenie Łemkowszczyzny, ale niestety 90% tych cerkwi, zanim nastąpił nawrót prawosławia, zostało rozebranych. Tylko kilka cerkwi prawosławnych (3–4) zostało zachowanych. Na naszym terenie musiał powstać taki program. Chociaż gdyby nie ten szczęśliwy zbieg okoliczności, że spotkało się parę osób, którym na tym zależało, to pewnie byłoby tak jak w lubelskim.
jerzy_Tur_niestrudzony_inwentaryzatorMyśmy taki program stworzyli bardzo szeroki, gdyż stanęliśmy na stanowisku, że trzeba wykorzystywać wszystkie możliwości. Nie tylko remonty ze środków konserwatorskich. Trzeba pamiętać, że fundusze konserwatorskie były zawsze ograniczone. Dlatego wymyśliliśmy wspólnie z Rybickiem, który był wówczas dyrektorem Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, metodę polegającą na tym, że skansen zabezpieczał cerkwie w terenie.
Gdy była taka sytuacja, że cerkiew gdzieś była wykorzystywana na nabożeństwa, np. majowe, to żeby ją remontować, trzeba było uzyskać zezwolenie, a władze architektoniczne bały się je wydawać, bo groziło za to zwolnienie architekta ze stanowiska. W związku z tym załatwiano to w ten sposób.1 Wysyłano tam zatrudnionego w skansenie cieślę. Ten spośród miejscowych chłopów dobierał sobie pomocników. Wieś dawała materiał w formie drewna, kamieni i ratowało się w ten sposób cerkiew. Kosztowało to niewiele, np. w Łodzinie.
Tworzyło się w ten sposób różne mechanizmy. Miało to przez pewien czas robić także Muzeum Przemyskie, ale tam wyrzucono dr. Krzysztofa Wolskiego z pracy i na jego miejsce przyszedł człowiek, który nie był tym zainteresowany. Miał to też robić Łańcut, ale nie wyszło.

KTM: Ty oddałeś się cerkwiom absolutnie i cerkwie postawiłeś jako priorytet?

JT: Nie! Na pewno im się trochę oddałem, ale nie żeby akurat specjalnie. „Robiło się” przecież bardzo dużo różnych innych rzeczy: zamki, dwory, kamienice, kościoły drewniane, murowane…

KTM: Mamo, nie wyobrażam sobie, że Ojciec robił coś bez twojej obecności. Ty wkrótce po Ojcu trafiłaś do Rzeszowa. Tam poznaliście się, czy połączyła was wspólna pasja do chronienia zabytków?

Barbara Tondos: Ja bardzo niewiele wiedziałam o tym, czym jest służba konserwatorska. Z trudem odkrywałam w trakcie pracy, co ja robię. Miałam wykonać opis, zebrać takie i takie dane. I tyle. Nikt mnie nie instruował. Aż wreszcie zaczęłam łapać, o co chodzi. Sens pracy stale mi się gubił między tym, że trzeba żyć za bardzo małe pieniądze, a tym, że mam do czynienia z wartościami, które zostaną zniszczone i nie powrócą, jeżeli nie oddam się pracy z pełnym zaangażowaniem. Próbowałam wstawać o piątej rano i w czynie społecznym inwentaryzować kapliczki, ale nie bardzo to się udawało. Ten początek był bardzo skomplikowany i pełen nie do końca rozpoznanych sytuacji. Przybyłam tu z Zakopanego. Świat między Zakopanem a Krakowem był dość cywilizowany, a okolice Rzeszowa to był absolutny koniec świata. Nie było komunikacji. Trzeba było kilometrami wędrować albo szukać okazji, żeby się wydostać, czasem szukać noclegu, który odbywał się w nieludzkich warunkach. Na przykład zdarzyła mi się tego rodzaju historia: nocowałam u przypadkowych ludzi i zaraz jak zasnęłam, obudziło mnie potworne swędzenie. Nie było światła, więc zapaliłam zapałkę i zobaczyłam, że za zaszewką poduszki idzie rząd pluskiew. Całą noc biegałam, bo jak tylko usiadłam, to one zaczynały mnie żreć.
Niejednokrotnie w ubraniu wchodziłam do wanny i pod prysznicem zdejmowałam z siebie wszystko, a potem wyłapywałam pchły, które nie spłynęły. W dodatku pchły mnie kochały. Podczas wyjazdów w teren często były takie warunki, że w kilka osób spaliśmy w jednym pokoju, jedli z jednego garnka i cały czas przebywaliśmy ze sobą. Moi współpracownicy złapali co jakiś czas jakąś pchłę, a do mnie biegły całymi tabunami. Co chwilę musiałam zdejmować sweter i wyjmowałam z niego ze dwadzieścia pcheł, a na brzuchu miałam krwawy pas od ugryzień. Ja twierdziłam, że naprzeciwko mnie z każdej wsi pchły wychodzą z transparentami i muzyką, żeby mnie przywitać.
Oprócz tępienia robactwa miałam jednak spore osiągnięcia. Niesamowitą satysfakcję odczułam, gdy moje zakopiańskie pochodzenie pomogło mi przy przenoszeniu dzwonnicy z Rosolina. Chłopi, którzy powozili końmi, posłuchali mnie i dzięki starym, górskim metodom transportu drewna z gór w doliny, których nie znali, jako ludzie z nizin, udało się zwieźć dzwonnicę, nie pozabijać ludzi i koni. To była niesamowita rzadkość, że stare chłopy posłuchały młodej dziewczyny.

JT: Teraz nikt w to nie uwierzy. Praca od 8 do 16, eleganckie urzędnicze kostiumy, samochód służbowy…

BT: Przypomina mi się też inna sytuacja. Dziesięć lat po akcji „Wisła”. Jako pierwsi po wysiedleniach szliśmy grupkami w Bieszczady, żeby spisywać, co pozostało po Bojkach.

KTM: Dlaczego, kto wam za to płacił?

JT: Nikt im nie płacił. To byli wariaci! Dostawali parę groszy delegacji, szli i spisywali wszystko, co było w cerkwiach i w terenie. Na to pieniędzy nie było.

KTM: Ale tak opowiadasz, jakby to była akcja zorganizowana…

JT: Bo to była akcja zorganizowana.

BT: To byli wolontariusze ze slawistyki w Krakowie. Jurek wpadł na ten pomysł.

JT: Był rok 1956. Przychodzę na stanowisko konserwatora wojewódzkiego w Rzeszowie. Dowiaduję się powoli, że rozbierają cerkwie. Poznaję drobnymi kroczkami tematykę cerkiewną. Zanim problemy do mnie dotarły, przyjechała delegacja z gminy, z Bachórza, i proszą mnie, żebym wydał zgodę na rozbiórkę cerkwi.

KTM: Dlaczego oni w ogóle się pytali, a nie rozebrali bez pytania?

JT: Rozbierali wiele, ale dlaczego tu nie rozebrali? Bo to był powiat brzozowski, a tam był bardzo kulturalny pierwszy sekretarz komitetu powiatowego PZPR. Był na tyle długo, że w powiecie tym nie było właściwie rozbiórek cerkwi. No więc chcą rozebrać cerkiew. Ja mówię, że na ten temat nie mogę nic powiedzieć, bo nigdy tego nie widziałem. Jakaś informacja była, że murowana, z początku XX w., więc mowy nie było, żeby się przeciwstawiać, bo to nie zabytek. W owym czasie za zabytek uważane były budynki powstałe przed 1850 r. Ale jest jakieś wyposażenie, więc jadę, żeby to ocenić. Budynek jest bardzo ciekawy architektonicznie, więc zaczynam rozmawiać z ludźmi, że może by przebudowali cerkiew na halę widowiskową, bo szkoda takiego dobrego budynku. Wyposażenia wartościowego w zasadzie nie było. Ja się zresztą wtedy na tym nie znałem. Na studiach nikt nam nie mówił o ikonach z terenów Rzeszowskiego, czy Przemyskiego. Był jedynie wykład o sztuce ruskiej, rosyjskiej i radzieckiej. Znałem freski z cerkwi w Supraślu w Muzeum Narodowym, ikony Rublowa i Teofana Greka. Byłem kompletnie niezorientowany. Nawet nie miałem podstawy, żeby jako konserwator żądać od nich zabezpieczenia. Nie było muzeum, do którego moglibyśmy wtedy przekazać to wyposażenie. W Sanoku dyrektorem Muzeum był wtedy Stefański, który co wakacje dostawał z Warszawy samochód, wynajmował plastyków krakowskich, którzy jeździli i zwozili z cerkwi ikony. Co lepsze do Krakowa, a gorsze do Sanoka. A w Sanoku była stajnia postawiona jeszcze przez Austriaków, która została przeznaczona na magazyn. Tam nie było żadnej podłogi! Kładli wszystko na kupę. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł i zrobili w końcu drewniane ekrany do wieszania obrazów. Nie robiono żadnych opisów! Wpisywano tylko do zeszytu w kratkę takie informacje: Rakowa – 15 obrazów. I tyle. A najlepsze ikony wywozili i sprzedawali! Kradli! Dlatego nie mogłem tam przekazywać znajdowanego wyposażenia.

KTM: W jaki sposób zorientowałeś się, że ikony są kradzione?

JT: Jak to wyszło? Przyjechał z Syberii Rybicki. Pyta o inwentarze. Nie ma. Niemcy zabrali. Jak to zabrali, przecież on wszystko ukrył przed pójściem do konspiracji. Niemcy się dowiedzieli! Prawda była taka, że Stefańskiego Niemcy docisnę li i on ich zaprowadził do matki Rybickiego, gdzie pod podłogą były schowane inwentarze. Więc pyta się Rybicki, czy jest nowy inwentarz. Nie ma! Rybicki wziął się za inwentaryzację. Nawet przedwojenne eksponaty nie były wpisane. W inwentarzu było kilka rubryk. Były wypełnione pierwsza i druga rubryka, czasem miejsce, skąd pochodzi obiekt, i tyle. Żadnych wymiarów czy opisów. Więc Rybicki siedział i uzupełniał. Najpierw inwentarz przedwojennych eksponatów. Patrzy – jest numer, ale nie ma obiektu. To była ikona Chrystusa. Więc idzie do Stefańskiego i pyta się, gdzie to jest. To wypożyczył Pan W., bo robi kopię. Dobrze. Zapisane. Pan W. potwierdził, że pożyczył. Mija rok, półtora, a ikony nie ma, więc idzie Rybicki do Stefańskiego i mówi, żeby zwrócił tę ikonę. Ile można kopię robić? To on się z nim skontaktuje. Na wszelki wypadek Rybicki pisze do pana W. Przysłał ikonę pocztą! Okazało się, że jest Chrystus, ale nie ma numeru inwentarzowego. Przy nim w inwentarzu były akurat wymiary podane. Rybicki mierzy i co się okazuje, że inne wymiary. Patrzy na obraz i przypomina sobie, że to był zupełnie inny Chrystus. I tak wyszło, że Pan W. się pomylił i oddał nie ten obraz. Czyli ma inne wartościowe obrazy. Skąd? Przecież jeździ po terenie i zbiera ikony, i jak się okazało, bardziej wartościowe zabiera dla siebie. Ale to długa historia.Barbara_Tondos (2)

BT: Miara klimatów tamtych dni. Zaczęłam mówić o wyprawie trzydniowej z Wojtkiem w Bieszczady. Niemal każdy dzień to były dla nas odkrycia. Znaleźliśmy wtedy cerkiew w Górzance. Chodziliśmy według map, setek, które zawierały w sobie błędy, żeby szpiegów i wrogów zmylić. Któregoś razu w terenie nadzialiśmy się na taki błąd i w związku z tym wróciliśmy dzień później, niż zaplanowaliśmy. Rybicki już gnał na milicję przerażony, że jedna grupa nie wróciła, że pewnie coś im się stało… W latach 50. w Bieszczadach było niebezpiecznie. Tam ukrywali się po prostu kryminaliści.

KTM: Dziękuję Wam. Myślę, że jeszcze wrócimy do tych rozmów.

Udostępnij