Pieskie losy (Płaj 14)

Michał Źrołka

Był początek 1947 roku. Po ciężkiej zimie wszyscy przygotowywali się do prac gospodarskich, jak każdej wiosny na Łemkowszczyźnie. W mojej wsi Wierchomli, która liczyła ponad tysiąc dusz, zapanowało prawdziwe podniecenie. Wieś, nękana różnego rodzaju kontyngentami i podatkami w czasie okupacji, teraz uznała, że powiał wiatr prawdziwej wolności dla naszego skromnego, pracowitego narodu. Tym bardziej, że i pola było więcej z powodu wyjazdu ponad połowy ludzi do Związku Radzieckiego. Wszystko wskazywało na to, że najbliższe lata przyniosą prawdziwy dobrobyt tym, którzy sercem i duszą przywiązani byli do swojej ojcowizny, czemu dali wyraz, rezygnując z wyjazdu do krainy „mlekiem i miodem płynącej”, jak głosiła oficjalna propaganda.

Dzięki zwiększonej ilości gruntów można było chować więcej inwentarza domowego. Dla Łemków nie była to sprawa bagatelna. Więcej krów, więcej owiec — to w perspektywie większa zamożność i niezależność. Łemkowie na swoich terenach byli w pełni samowystarczalni, kupowali tylko cukier i sól, niemal wszystkie artykuły żywnościowe i narzędzia wykonywali we własnym zakresie. Nie wyłączając ubrań, obuwia. Domy budowano przeważnie drew­niane, z drewna pozyskiwanego z własnego lasu. Stosunki międzysąsiedzkie były niemal rodzinne. Wiele rodzin łączyły zresztą więzy pokrewieństwa, więc pomagano sobie wzajemnie niemal w każdym przedsięwzięciu.

Pomimo zróżnicowania ludności wsi, nie tylko pod względem bogactwa, ale i narodowości — byli np. w Wierchomli Cyganie, Żydzi, Węgrzy, było też paru Polaków — nigdy nie dochodziło do poważniejszych konfliktów, można powiedzieć, że wieś żyła w zgodzie. Nawet różnice wyznaniowe nie były powo­dem do waśni, chociaż we wsi mieszkali oprócz grekokatolików prawosławni, katolicy, wyznania mojżeszowego, a nawet protestanci. Ja często bawiłem się z dziećmi cygańskimi. Nasze stosunki z Romami były poprawne. Bywaliśmy u siebie w domach i obdarzaliśmy się prezentami.

Pamiętam, jak kiedyś Cyganka obiecała mi pieska, jak tylko oszczeni się jej ulubiona suka. Nie mogłem się doczekać tego prezentu. Tym bardziej, że pies był mi potrzebny do pomocy przy pasieniu krów i owiec. Nie wiedziałem tylko, jak zareaguje na to mój ojciec. Pewnego dnia moje marzenie spełniło się. Trzeba było poczekać prawie miesiąc, żeby szczenięta trochę podrosły. Oseski były niezdarne, wybrałem sobie czarnego z białą łatką pod szyją. Często go odwiedzałem i brałem na ręce. Przy ostatniej wizycie zauważyłem, że ma jakąś wadę anatomiczną — tylne łapki miał jak zając — ale już byłem do niego tak przyzwyczajony, że nie miało to dla mnie większego znaczenia. Zabrałem pieska do domu i powiedziałem, że chcę go wytresować na psa pasterskiego. Ojciec nie sprzeciwił się.

Piesek rósł i uczył się pilnie swojej roli. Zdeformowane tylne łapy przyda­wały mu trochę komiczności. Jeszcze nie umiał zawracać krów na pastwisku, ale za to miał niezwykły talent do tańca. Wystarczyło pociągnąć go za ogon i natychmiast zaczynał kręcić się w takt melodii piszczałki. Było to takie za­bawne, że nieraz zebrała się spora grupa gapiów i wszyscy pokładali się ze śmiechu. Byłem dumny, że mam tak wytresowanego psa. Kiedyś zobaczył go jeden z pasterzy i przypomniał sobie, że po sąsiedzku służył u nich Cygan prze­zwiskiem Rajtop, który miał takie same nogi jak mój podopieczny. Od tego czasu przylgnęło do niego to imię.

Rajtop bardzo zaprzyjaźnił się ze mną, nie opuszczał mnie ani na krok, nauczył się pilnować pasące się stado. Utrzymanie go nie kosztowało wiele, jadł różne zioła, a dla urozmaicenia łapał jaszczurki, krety i myszy. Czasami dawałem mu mleka, a nieraz nawet kawałek chleba. Obcych ludzi wyczuwał na kilometr i warczał, kiedy ktoś lub coś zbliżało się do nas. Niemal cała środkowa część wioski znała mojego Rajtopa, a niektórzy specjalnie przychodzili oglądać go i prosili, abym polecił mu wykonać jakąś sztuczkę. Potrafił nawet łowić ryby w potoku. Byłem przekonany, że drugiego tak mądrego psa nie ma na świecie. Kiedy mówiłem do niego, siadał na swoich krzywych tylnych łapach i pilnie słuchał. Nigdy się nie obrażał, ani nie próbował nikomu zrobić krzywdy. Nieraz myślałem sobie: żeby ludzie tacy byli jak mój Rajtop, świat by inaczej wyglądał.

Najbardziej utrwaliły mi się w pamięci zabawy w chowanego. W lesie po­zostawiałem go na ścieżce i klucząc pomiędzy drzewami chowałem się w naj­bardziej niedostępnym miejscu. Pozostawałem tam jakiś czas, oczekując w na­pięciu, czy znajdzie mnie, czy też ja będę musiał opuścić kryjówkę i ujawnić się. Po kilku minutach bezbłędnie lokalizował moją kryjówkę i siadając na tylnych łapach patrzył mi prosto w oczy, jak gdyby chciał powiedzieć: „A tu cię mam!”. Rajtop lubił ten rodzaj zabawy. W ten sposób dawał mi do zrozu­mienia, że wszędzie mnie znajdzie. Ale ja tak naprawdę zawsze chciałem, żeby mnie znalazł.

Najwięcej czasu wolnego spędzaliśmy przy źródełku pod szopą na Werzubriu. Lubiłem patrzeć, jak krystaliczna woda bulka od dna, wyrzucając piasek aż pod powierzchnię. Później ten piasek opadał i widać było dno krynicy ze wszystkimi szczegółami. Kiedy tak patrzyło się na tę bulgocącą, czystą wodę, aż ochota brała, żeby zaczerpnąć jeszcze jeden łyk.

Mój przyjaciel z powodu defektu tylnych kończyn nie mógł szybko biegać, ale za to natura wyposażyła go we wspaniały zmysł węchu. Dzięki temu, jeżeli nawet oddaliłem się na znaczną odległość, zawsze mnie wytropił. Pewnego razu stało się coś niezwykłego: kiedy przegnałem krowy przez zarośla i w końcu znaleźliśmy się na otwartej polanie, pomimo upływu długiego czasu Rajtop nie pojawił się. Odczekałem jeszcze jakiś czas, ale bez rezultatu. Nie mogłem jednak pozostawić inwentarza i szukać psa.

Kiedy nadszedł wieczór, zamknąłem krowy i owce do szopy, tak jak zawsze to robiłem, i udałem się na poszukiwanie mojego czworonożnego przyjaciela. Niestety, ani nawoływania, ani penetracja okolicy nie przyniosły rezultatu. Wróciłem do szopy załamany i zdruzgotany. Ponieważ w górach nocowałem w szopie, z Rajtopem czułem się bezpieczniej. Reagował on na każdy szelest zbliżającej się zwierzyny. Jego chrapliwe szczekanie odstraszało nie tylko wilki, rysie, ale nawet niedźwiedzie.

A co teraz będzie? Noc spędziłem na czuwaniu, nadszedł ranek, a psa jak nie było, tak nie ma. Mój niepokój o Rajtopa narastał w miarę upływu czasu. W południe jak zwykle przygnałem krowy i powiązałem je na swoich miejscach przy żłobie. Sam udałem się do źródełka pod szopą. Tam w cieniu buków i bulgocącej wody najlepiej wypoczywałem.

Kiedy tylko wyszedłem zza krzaków, ujrzałem czarny łeb mojego Rajtopa oczekującego na mnie przy źródełku. Był głodny i wyczerpany, ale w jego oczach malowało się szczęście z powodu spotkania ze mną. Ująłem go wtedy za przednie łapy, a on szedł jak człowiek na tylnych łapach i patrzył mi pro­sto w oczy, jak gdyby chciał powiedzieć: „Gdybym się kiedykolwiek zgubił, pamiętaj, że będę tu przy tym źródełku na ciebie czekał”.

W tej samej chwili zauważyłem drut u jego tylnej nogi. Pies po prostu złapał się w jakieś stare wnyki. Żal mi się zrobiło, że zbeształem go z powodu niesubordynacji. Chciałem go jakoś udobruchać i powiedziałem do niego: Ne zabud szto ti teraz powiu! Jak bys sia dakedy stratiw ne znatia czoho, ta ne zabud, szto tu pri tij studenci na tia budu czekaw.

Szło lato 1947 roku. Dzieciarnia ubrana w różnokolorowe łemkowskie stroje opuściła mury szkolne na dwa miesiące, nikt nie spodziewał się, że już nigdy tu  nie wrócą. Jedni pomagali przy pracach gospodarskich, inni paśli krowy, owce, gęsi, pletli wianki z kaczeńców i stokrotek, zbierali się w grupki i śpiewali. Dorośli uwijali się przy sadzeniu ziemniaków, sianiu zboża i innych robotach rolniczych. Ludzie jak w mrowisku mijali się i pozdrawiali, każdy spieszył się, żeby załatwić jakąś sprawę. Jedni naprawiali narzędzia i sprzęt rolniczy, inni umawiali się z sąsiadami do wspólnej sąsiedzkiej pracy.

Łemkom nie dano cieszyć się z plonów. Pewnego czerwcowego poranka pojawiło się we wsi wojsko polskie. Lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że będą całą wioskę wysiedlać. Wiadomość ta spadła na mieszkańców niczym grom z jasnego nieba. Zapanowała trwoga. Łemkowie nie rozumieli, jaka jest tego przyczyna. Co odważniejsi próbowali rozmawiać z oficerami. Odpowiedź była jedna: rząd podjął taką decyzję, my jesteśmy tylko wykonawcami. Kiedy ktoś pytał żołnierzy, czy oni przypadkiem nie wiedzą, dlaczego nas wyganiają z własnej ziemi i własnych domów, odpowiedź zawsze była taka sama: my nie wiemy.

Któryś tam żołnierz w tajemnicy odpowiedział, że z powodu tego, że na wschodnich terenach Polski grasowały bandy UPA. Ale w mojej wiosce na za­chodniej Łemkowszczyźnie, graniczącej z polską wsią Łomnicą, nikt o takich bandach nie słyszał. Nikt temu nie dawał wiary. Ale niektórzy przypomnieli so­bie pogróżki komisarzy, którzy przygotowywali wioskę do wyjazdu do Związku Radzieckiego, oni już wtedy straszyli: „Nie chcecie jechać na wschód, to poje­dziecie na zachód”.

Godzina czasu, która wyznaczona była do spakowania się, szybko mijała. Tych, którzy z samego rana wyszli w pole do pracy niczego się nie spodziewając, sprowadzano w towarzystwie uzbrojonego żołnierza. Atmosfera coraz bardziej się zagęszczała. Zwierzęta — kury, kaczki, gęsi — rozpierzchły się po terenie, nie zawsze dały się złapać. Prosięta kwiczały, owce beczały, ludzie płakali, w roztargnieniu zostawiali niedokończone posiłki na stole. Nikomu nie chciało się jeść. Rozeszła się pogłoska, że wszystkich będą wieźli do obozu w Jaworznie, a później będą rozstrzeliwali. Niektórzy prosili żołnierzy, aby natychmiast dokonali egzekucji na miejscu, że nigdzie się nie ruszą. Jeżeli mamy zginąć, to tu, na swojej łemkowskiej ziemi. Gdzie będzie poniewierał się po jakimś Jaworznie dziewięćdziesięcioletni człowiek, spracowany, schorowany.

Najgorsze było to, że nikt nie wiedział, gdzie nas chcą wywieźć. Ktoś po­wiedział, że na Syberię. Niektórzy żołnierze, widząc płacz starszych ludzi, sami mieli łzy w oczach. Moja najstarsza siostra miała już wtedy dwadzieścia lat. „Żal mi was — powiedział do niej żołnierz — żeście się urodzili Łemkami”.

Co kto chciał, mógł pakować na wóz drabiniasty. Co można było na niego włożyć? Dwa woreczki ziemniaków, które jeszcze komuś pozostały z długiej

zimy. Jeden woreczek zboża. Może jakiś pług, bronę, kosę, i to wszystko. Mebli nie było gdzie włożyć. Może jakąś pamiątkową, rzeźbioną skrzynię z łemkowskimi odświętnymi ubraniami. Z początku żołnierze byli grzeczni i nawet niektórzy uprzejmi, ale w miarę upływu czasu stawali się agresywni, przeklinali i ubliżali starszym ludziom.

Nie wolno było brać kotów i psów. Chyba, że ktoś ukrył tak, że żołnierz nie zauważył. Z ukryciem psa był problem, może piszczeć lub szczekać, w ten sposób bardzo szybko się zdekonspiruje. Ja swojego Rajtopa wsadziłem do słomy i przykazałem mu, żeby się nie ruszał, bo może się to źle skończyć. Jakiś czas siedział cicho, ale wnet mu się to sprzykrzyło i wylazł na wierzch. Kiedy żołnierz zobaczył go, zdjął karabin i chciał go nadziać na bagnet. Całe szczęście, że pies odskoczył i wypadł pomiędzy dyszlem a drabiną pod wóz. Wyskoczył zza wozu i pobiegł na ogród. Myślałem, że jeszcze uda mi się jakoś przechytrzyć żołnierza i sprowadzę mojego pupilka, ale niestety to już była ostatnia faza naszych przygotowań do opuszczenia wsi. Ojciec złapał za powróz, którym prowadzi się zaprzęgnięte w jarzmo woły, my szliśmy po bokach, żołnierz zamykał pochód.

Tuż przed wejściem do wody wyrwałem się z ustawionego przez żołnierza szyku i powiedziałem, że o czymś zapomniałem. Zanim się żołnierz zorien­tował, podbiegłem na górkę, skąd widać było cały ogród aż po góry. W ło­pianowych liściach stał tam mój pies i czarnymi ślepiami patrzył wystraszony na mnie. Kiedy machnąłem ręką energicznie, żeby uciekał, on zareagował i natychmiast cofnął się.

Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem scenę, której nigdy nie zapomnę. Na środku potoku stał ojciec, trzymając woły za powróz. Obrócił się, ostatni raz spojrzał na dom i zabudowania gospodarskie, które z takim wysiłkiem wybu­dował dziesięć lat temu, i zapłakał. Pierwszy raz widziałem ojca płaczącego, kiedy niecałe sześć lat wcześniej opuściła nas na zawsze matka. A teraz drugi raz. W tej twarzy, na tle ukośnie podających promieni słońca, ujrzałem bez­graniczne cierpienie bezradności, niemożliwości zaradzenia nieszczęściu.

Wyjeżdżaliśmy na drogę, która prowadziła przez całą wieś, od stacji aż do końca doliny. Od góry jak okiem sięgnąć snuły się furmanki, gromadki dzieci, owce i od czasu do czasu żołnierz. Większość kobiet płakała, dzieci wycierały nosy. Był to bardzo smutny pochód. Wygnanie Łemków.

Kiedy spojrzałem do przodu, nie widać było początku. Teraz czekaliśmy, aby się włączyć w ruch, żołnierz stał na moście i przyglądał się. Ja dołączy­łem i też stałem w wodzie. Chociaż była o tej porze zimna, ale mógłbym tak przestać cały dzień, gdyby za to pozwolono nam zawrócić. W pewnym momen­cie nastąpiła przerwa w korowodzie, żołnierz machnął ręką, żeby się włączyć.

„Hejsa!” — krzyknął ojciec, ja rzuciłem w krowę drobnym kamykiem, poru­szyła się fura i już byliśmy w środku pochodu. W pierwszej chwili wydawało mi się, że aż na Syberię będziemy tak maszerować, nie wiedziałem, że rejon koncentracji dla naszych wiosek jest w Żegiestowie, odległym o piętnaście kilometrów. Kiedy tak sformowana kolumna posuwała się, oficerowie już się tak nie denerwowali. Nawiązywali rozmowę z niektórymi, a żołnierze nawet próbowali zaczepiać niektóre piękne Łemkinie.

Rejon koncentracji obejmował duży krąg poza terenami stacji. Z każdą chwilą obozowisko się powiększało w miarę napływu ludzi z innych wiosek, Zubrzyka, Szczawnika, Powroźnika, aż po samą Krynicę. Na miejscu dopeł­niano formalności. Od czasu do czasu wzywano jakiegoś Łemka, tak między trzydziestką a dwudziestką, i sprawiano mu łomot. Tak na wszelki wypadek, lak pouczony, wracał jak cygan do swojego taboru i opowiadał, jak polscy oficerowie traktują Łemków. Wszyscy się bali. A jeden przed wejściem do „polic-biura” zeszczał się w portki. Oficerowie cieszyli się, że chłopi boją się ich, aż szczą do portek. „No to się doczekaliśmy wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej” — mówił ojciec. W owce, które cały czas trzymały się wozu i rodziny, teraz jakby piorun trząsł, pouciekały w góry, ojciec pobiegł za nimi. Dopiero późną nocą przypędził je spowrotem.

Dostaliśmy swój bydlęcy wagon. Nas było z ojcem pięcioro, dwie krowy, cielak i kilkanaście owiec z jagniątkami. W wagonie był dobytek naszego życia. Pociąg wlókł się cały tydzień, przystawał, cofał, doczepiał wagony, zajeżdżał na bocznicę. Wydawało mi się, że resztę życia przyjdzie spędzić w tym pociągu-widmie. Jeszcze dobrze nie wiedzieliśmy, dokąd zmierzamy. Z kierunku, w którym pociąg zmierzał, można było odczytać, że na zachodnie tereny kraju. To nas trochę uspokoiło, że nie w odwrotnym kierunku. Im dalej oddalaliśmy się od swoich rodzinnych stron, tym większy niepokój ogarniał wszystkich. Je­dyne, co podtrzymywało nas na duchu, to fakt, że nie jedzie tam jedna rodzina. Jedziemy prawie z połową wioski. Byle tam na miejscu byli wszyscy razem, Jedni drugim będą dodawać otuchy, wspierać się. Mówić swoim rodzinnym językiem. Większość Łemków nie znała języka polskiego. Jeżeli dadzą nas do ludzi innojęzycznych, jak my się z nimi dogadamy? A co z cerkwią? Czy będzie można praktykować swoją religię?

Ludzie popadali w zadumę nad nieznanym, które mąciło rozum. Starsze osoby płakały i głośno krzyczały. Za co nas Pan Bóg skarał? Przecież nic nie ro­biliśmy nikomu złego! Ciężko pracowaliśmy, chodziliśmy do cerkwi w wolnych chwilach i śpiewaliśmy swoje piosenki. I byliśmy najszczęśliwszym narodem na świecie. Co tam będzie z naszymi domami, kto tam będzie w nich mieszkał? A może zostaną rozwalone, spalone? Nic nie wiadomo.

Przy studzience na Werzubriu zawarłem umowę z moim psem, że gdyby kiedykolwiek zgubił się, tam powinniśmy się spotkać. Ale teraz stało się trochę inaczej, to nie on zgubił się, ale ja od niego odszedłem. Nie wiem, czy on kiedykolwiek mi to wybaczy. Czy zrozumie, że nie jest to moja wina?

W roku 1959, czyli dwanaście lat po wysiedleniu, z bijącym sercem pojechałem po raz pierwszy do mojej rodzinnej wsi. Był piękny, lipcowy, słoneczny dzień, serce mi biło jak młotem. Znajdę go, czy nie znajdę?

Przenocowałem u rodziny, ale nic nie mówiłem o moim zamiarze. Wziąłem jednoosobowy namiot, ponieważ postanowiłem poszukiwanie rozciągnąć na kilka dni. Zabrałem ze sobą suchy prowiant i wyruszyłem za dolinkę Woszkową i Werzubrią. Chciałem odwiedzić moją szopę, która w dzieciństwie służyła mi za dom.

Nie było szopy, nie było mojego psa. A w studzience było pełno liści, aż do dna. „Przecież mogę wybrać te liście” — pomyślałem i wziąłem się za robotę. Tam gdzie stała szopa, rozbiłem namiot i przygotowałem posiłek. Rano obudziłem się, słoneczko już było wysoko, pospiesznie udałem się do studzienki, aby się umyć w zimnej wodzie, tak jak kiedyś, przed laty. Woda była czysta jak kryształ, nawet widać było ten kamień, który wystawał kiedyś z dna. Wszystko było prawie jak kiedyś. W pewnej chwili usłyszałem jakiś szelest dobiegający od namiotu. „Na pewno lis albo kuna dobiera się do moich zapasów” — pomyślałem. Ale szelest się wzmagał, a później piszczenie przypominające płacz dziecka.

Ciarki mi przeleciały po plecach, złapałem laskę, którą się podpierałem. Coś czołgało się w moim kierunku. Wytężyłem wzrok, skąd dochodził szmer. Na chwilę cisza! Ponownie coś zaszeleściło, ale tym razem blisko mnie, tuż za plecami, obejrzałem się, oczom swoim nie wierzyłem — był to Rajtop, czołgał się na przednich łapach, a tylne powłóczył, był skrajnie wyczerpany. Podbiegłem, aby wziąć go na ręce i przywitać się z nim. Był cały mokry, musiał długo wędrować. On spojrzał mi w oczy — zamruczał, jak gdyby chciał powiedzieć: „No widzisz, słowa dotrzymałem!”, i skonał na moich rękach. Ogarnął mnie niewypowiedziany żal — zapłakałem.

Udostępnij