Leszek Rymarowicz
Dolinę Czarnego Czeremoszu u jego zbiegu z potokiem Szybeny uważam za jedno z najpiękniejszych miejsc w Karpatach Wschodnich. W tej obszernej, zacisznej i słonecznej kotlinie górskiej rozsiadło się współcześnie kilkadziesiąt domów, jest sklep, leśnictwo, zastawa (szlaban i strażnica) ukraińskiej straży granicznej, jest też wiejski dom kultury i cerkiew, pojawiają się nieśmiało pierwsze obiekty agroturystyczne, a w perspektywie pensjonaty. Dojeżdża tam regularnie autobus z Werchowyny (Żabiego). Stąd wyruszyć można na Pop Iwana, Stoh, do mitycznego Burkutu, na Czywczyn albo Babę Ludową. Myślę, że za lat kilkanaście będzie to znana i odwiedzana o każdej porze roku miejscowość wypoczynkowa. Goście zjeżdżać się będą z różnych stron Europy głównie z Rumunii drogą przez Ruski Dział, albo w końcu dobrą (na pewno uda się ją za środki z UE wybudować!) drogą wzdłuż Czeremoszu, z Worochty lub Werchowyny. Myślę, ze Jezioro Szybene znowu stanie się „wielką wodą”, i stanowić będzie – tak jak kiedyś – jedną z głównych atrakcji Karpat Ukraińskich. Pod Babą Ludową, a może – strach pomyśleć – w Bystrzcu i Dzembroni powstaną stacje narciarskie, a ekskluzywny hotel górski – niestety – na Pop Iwanie. W Burkucie prędzej czy później powstanie zakład przyrodoleczniczy i dacze dla „noworuskich”. Każdy kto tam zainwestował lub zainwestuje w ziemię, na pewno na tym interesie nie straci. Armagedon? Niestety, myślę, że ten proces cywilizacyjny jest nieuchronny. Tym bardziej trzeba zachować z przeszłości tego miejsca co się tylko da. Może dla obecnych i przyszłych mieszkańców tego miejsca, a może dla przyszłych jego gości.
Parę słów o zawiłościach nazewniczych. W okresie międzywojennym tę osadę leśną w widłach Czeremoszu i Szybenki, nazywano Uście Szybenego. Z uwagi na małą liczbę domostw, które w dodatku rozciągnięte były na dużej przestrzeni – trudno ją było oddzielić od sąsiedniego przysiółka Jawornik. Wszystko to razem należało do gromady Zełene. Aczkolwiek górna część doliny w stronę Burkutu należała do gminy Hryniawa, a jeżeli chodzi o parafię, to aż do dalekiej Fereskuli. Jak odnotował skrupulatnie Henryk Gąsiorowski, potoczna nazwa tej miejscowości brzmiała: Szybeny. Zaznaczał jednak, że niektórzy Huculi miejsce to nazywają także Benzarówką (recte Bensdorfówką). I o dziwo, do dzisiaj ta dziwna nazwa wśród miejscowych jest powszechna. Zapraszam więc do Szybenego recte Benzariwki[1].
Skonstatować należy, że w miejscu tym, za wyjątkiem nazwy Benzariwka nie przetrwał żaden ślad pamięci o żyjących tam kiedyś Polakach. Używam słowa „Polacy” w sensie szerokim, bo czy to byli z pochodzenia rzeczywiście Polacy, czy Ormianie, czy Austriacy, czy bukowińscy Niemcy, a nawet jacyś Słoweńcy albo inni „italianie” – łączyła ich jednak wspólnota kulturowa, język i emocjonalny związek z tym krajem, traktowanym jako prawdziwy kraniec Rzeczypospolitej. Bardziej może – jak to ujął Vincenz – Rzeczypospolitej ducha, niż rzeczpospolitej granic i własności.
A jakie były wzajemne relacje z gospodarzami tych, którzy zjawiali się w tym miejscu na chwilę, na wycieczkę, w odwiedziny, czy nawet dłużej, na wakacje? Przypominają to miedzy innymi wspomnienia zamieszczone w niniejszym opracowaniu, a ich kwintesencją może być fragment opowieści pióra Aleksandra Baumgardtena, z ostatnich przedwojennych dni, spędzonych w huculskiej grażdzie gdzieś nad Szybenem: „Przed trzeba dniami wpadła do nas śliczna Paraska od Ilków, butyniarów, którzy ścinają drzewa na Szekierówce i spuszczają je drewnianymi rynnami do Czeremoszu na spław. Przyjaźniliśmy się z nimi na zabój, dzieliliśmy się tytoniem i solą, a oni z nam bryndzą, buncem i czasem jak już tak popadło – samogonem, ostrym jak dziki chrzan i podjeżdżających żywicą. Odwiedzali nas nieraz w nieludzkich porach, kiedy im tak wypadło. O świcie, kiedy szli na butyn w naszej okolicy, pośrodku nocy, gdy wracali do grażdy po załatwieniu swoich, męskich, a czasem i babskich spraw. Raz przy takiej z nocnej okazji podrzucili nam sarnie udo, raz parę smakowitych ptaków, paszkotów zdaje się. Nosili się jak atamany, górnie. Patrzyli bystro, bez konfidencji. I nas do niej nie dopuszczali. Do swojej pracy także nie. Uważali się tu za gospodarzy, a nas, gości na połoninie, obejmowali swoja opieką. Odwiedziny odbywali milcząco: od wejściowego do wyjściowego „Sława Isusu Chrystu” nie odzywali się ani słowem. Naszych życzeń na pozór nie słyszeli, ale wiedzieli o nas wszystko. Cały ceremoniał sprowadzał się do wypalenia jednej lulki. Przyjmowali od nas wtedy tylko tytoń. Nigdy nic więcej. Jedyne odstępstwo na naszą rzecz to była milcząca zgoda na papierosy […] Ich kobiety paliły fajki. I kropka. Tak było zawsze. O przyjaźni nie padło nigdy miedzy nami ani jednio słowo. Po prostu była.
Tego właśnie dnia ujrzeliśmy Paraskę wsparta o uszak naszych drzwi. Wyglądała jak zagoniony jastrząb. Wpadła do sieni zapłakana i bez tchu. Wczoraj po południu obaj jej bracia, Hryć i Stepan otrzymali karty mobilizacyjne. Obaj maja się stawić już nie w Kosowie, ani nawet w koszarach pułku […] – ale na granicznej stacji w Foreszczence i stąd przez Worochtę do…
Właśnie. Dokąd? Bo w tym miejscu kończy się opowieść Paraski a zaczynają łzy. Oprócz obu Ilków wezwanie otrzymało jeszcze trzech innych drwali z tej samej drużyny butyniarów z Szekierówki. Jeden z nich, znany nam czarny łegiń, śmigły jako oni wszyscy i o smolistych oczach… – tutaj jeszcze gorętsze łzy tamują słowa naszej czarnobrewej Hucułeczki.
Milczymy […], bo co mamy mówić…
Czy siedemdziesiąt kilka lat po opuszczeniu Huculszczyzny przez ostatnich Polaków, zagrożonych falą zbrodni nacjonalistów ukraińskich, można napisać cokolwiek o osadzie, w której przed wojną było około dziesięciu gospodarstw, budynek nadleśnictwa, kilka leśniczówek i gajówek oddalonych jedna od drugiej o pół dnia drogi, nędzny sklepik – faktoria, no i wielki rarytas: kameralny czyli państwowy most na Czeremoszu. Dwa i pół kilometra w górę rzeki była jeszcze strażnica straży celnej (potem granicznej), a do najbliżej większej wsi, w której był lekarz, apteka, urzędy i żydowskie sklepiki, czyli Żabiego – było ponad 30 kilometrów.
Aż do 1938 r. dojeżdżało się do Szybenego jedynie konno lub wozem, ledwo przejezdną dróżką tuż nad Czarnym Czeremoszem, lądując niekiedy w jego wartkim nurcie. A gdy przychodziły większe opady, to trzeba było kilka razy… rozbierać wóz i przenosić kawałkami poprzez rozmyte odcinki drogi. Tak w 1928 r. opisywał podróż do Szybenego z najbliższej stacji kolejowej oraz samo Szybene August Węglewicki: „Z Worochty [do Żabiego – przyp. red.] jazda trwa 4,5 i więcej godzin, zależnie od pogody. W Żabiu wskazany jest nocleg, przy odpowiednim zapasie proszku perskiego. Do Jawornika 30 km. odrabia się w tempie zmęczonego piechura, z dwugodzinnym popasem po drodze. Trzeba na tę przestrzeń liczyć cały dzień, choćby z tego powodu, że roztrzęsione i rozklekotane kości nie są już zdolne do żadnych dalszych wysiłków…” Rzeczywistość przybliża dalsza część relacji: „ Za Hryniawą niema nic. „Nic” – to znaczy ani jednej chaty, ani jednej zagrody; kilka budynków charakteru „urzędowego”: skład firmy drzewnej w Maryen i Hostowcu, placówki straży celnej w Szybenem i Burkucie [tę w tymże samym 1928 r. zlikwidowano – przyp. red.], leśniczówki w Jałowiczorze, Maskatynie i Papadyńcu. To wszystko na przestrzeni stu kilkudziesięciu kilometrów drogi. A prawda – jeszcze wartownik przy klauzie Łostuńskiej. A o nim warto posłuchać: charakteryzuje stosunki[2]. Od wielu lat pilnuje swej klauzy, dwa, trzy razy do roku udaje się do Jawornika, „do miasta”. Jawornik ma pięć chałup, leśniczówkę i telefon do firmy. Skarży się wtedy wartownik, że w „mieście” taki ruch, tyle hałasu, że dłużej niż dzień nie mógłby wytrzymać… I prędko robi z powrotem swoje 50 km., rad, że się z „miasta” już wyrwał.” . […] W Jaworniku jest sklepik – można w nim dostać chleba, bryndzy, soli. Nocleg się znajdzie w leśniczówce – jest to gościna, za którą się płaci. Nadleśnictwo lepiej ominąć: niegościnne i nieuczynne, chyba że wstęp otworzy tytuł hrabiowski lub książęce polecenie…” […] „to „ważny punkt węzłowy”. Na wschód, stromo, w ostrych serpentynach przez górę, wiedzie resztka dawnej drogi Mackensena, po której linami wyciągano armaty. Dziś, po niedobitkach oślizłych i przegniłych belek, dojdzie się w pięciogodzinnym marszu przez Watoniarkę nad Probijną do Hryniawy. Na południowy zachód ciąg dalszy tej drogi, na przełęcz Kopilasz do Rumunji, już nawet przez bydło jest omijany. W lepszym stanie jest droga na wschód, do Szybeńskiego jeziora, gdzie utrzymanie klauzy wymaga dojazdu furmanek. A na południe, w górę Czeremoszu, doskonała niegdyś droga, dziś z trudem furkom dostępna, prowadzi przez Burkut do Popadyńca”.
Co pisano o Szybenem w ówczesnej prasie? Przytaczam jedną z notatek prasowych z 1933 r.: „Tragiczny wypadek wydarzył się na terenie Huculszczyzny w paśmie górskiem czarnohory, skąd od dłuższego czasu sygnalizują o pojawiających się stadach wilków, które nocą pojawiają się w pobliżu siedzib ludzkich, porywając ich inwentarz żywy, a często rzucając się na ludzi. W miejscowości Szybene w rejonie Czarnohory zarząd telefonów prowadzi obecnie budowę kabla przy której pracuje kilku monterów warszawskich. Onegdaj pod wieczór zaginął nagle monter Leon Głuchowski i robotnik Patryniuk, którzy nad ranem opuścili barak, zabierając ze sobą przyrządy instalacyjne . Wdrożono natychmiast poszukiwania, w czasie których znaleziono Głuchowskiego, który dawał tylko słabe oznaki życia. Zaginionego robotnika Patryniuka dotychczas nie odnaleziono. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zostali obaj napadnięci przez stado wilków, przyczem Głuchowski zdołał zbiec, a następnie wycieńczony został zasypany śniegiem, zaś Patryniuk rozszarpany i pożarty przez rozjuszone zwierzęta”.[3]
Nie dużo lepiej było nawet pod koniec międzywojennego dwudziestolecia. W 1939 r. Rafał Malczewski zauważał: „Popchajmy się drogą w górę brzegu Czeremosza, ku Jawornikowi i Zełenemu. Szybko będzie narastać i prymityw krajobrazu i bytowania człowieczego, mniej więcej równo z oddaleniem się od linii kolei żelaznych”. Zauważyć jednak należy, że autor zapewne odwiedzał osobiście te okolice przed rokiem 1938, kiedy to sytuacja zmieniła się diametralnie – i po wybudowaniu drogi na Pop Iwana – do samego Szybenego można było dojechać nawet elegancką limuzyną.
W drugą stronę, w dół rzeki, w sezonie spławu z Szybenego można było odbyć szybką, ale za to bardzo ryzykowną podróż na darabach. Poseł do austriackiego parlamentu, Erotej Pihulak, przez wiele lat na przełomie XIX i XX w. spędzający wakacje w Czywczynie lub Szybenem, w razie pilnej potrzeby, docierał z Szybenego do Czerniowiec w ciągu jednego dnia. Tempo nawet i obecnie godne pozazdroszczenia. Daraby były więc środkiem transportu raczej dla tych klientów, którzy się śpieszyli, albo dla takich, którzy się bynajmniej nie śpieszyli, a ich celem było podziwiane widoków. Na pewno więc nie dla „zwyczajnych”, miejscowych Hucułów – którym na pewno się nie spieszyło, a jak już, to podróżowali nie w celach krajoznawczych. Podróż darabą wymagała zresztą znacznych zabiegów logistycznych. Według relacji tegoż Augusta Węglewickiego „w Szybenem, względnie w Jaworniku, czy to w firmie, czy z pośrednictwem uczynnej placówki straży celnej można umówić się o darabę. Nie co dzień idą spławy, zdarzyć się więc może, ze trzeba dobę zaczekać. Zresztą i leśniczówki, i klauzy i składy firmy połączone są telefonem, można się już w Kutach upewnić”. „Bilet” na darabę też nie był „na każdą kieszeń”, ten sam redaktor zauważa: „taksy za przejazd niema, tylko napiwki, 15-20 zł. każdemu z kiermaniczów”[4]. I konstatuje, jakże współcześnie: „Ich grzeczność – ich zarobek”. I tego w tym kraju należy się trzymać chyba i dzisiaj.
Warto dodać, że w Szybenem przebiegała granica konwencyjnego pasa turystycznego z Czecho-Słowacją. Turyści ówczesnego południowego sąsiada mogli więc docierać w to miejsce ze Stohu, przez Połoninę Regieską i dolinę Szybenki – zaopatrzeni jedynie w tzw. legitymację konwencyjną Klubu Turystów Czecho-Słowackich (KCT).
A jak tę górską kotlinę wspominał będąc już na emigracji Wit Tarnawski: „Rozszerzyła się teraz przed nimi nie tylko droga ale i cała przestrzeń. Oczy mogły pobiec swobodnie. Po prawej wystrzelała niemal wprost z wód Czeremoszu ciemna i stroma ściana świerkowego boru. Po lewej zbocze odchylało się łagodniej i dopiero gdzieś górą przechodziło w lasy; niższa, wygolona część zbocza pokryta była łąkami, podzielonymi przez grube krechy opłotków , zaś tu i ówdzie prostokątami ornych półek, nad którymi siedziały rzadko rozrzucone domostwa. To była już wieś Szybene”.
***
Przez lata mojego zainteresowania Huculszczyzną zbieram (a w zasadzie „zbierają się same”) rozproszone informacje, drobne nawet wspomnienia, fotografie, spotykam osoby, które kierują mnie do swoich znajomych, nawiązuję znajomości z rodzinami, które życie lub chociażby krótki pobyt w tym zakątku Huculszczyzny zachowały w swojej pamięci i tradycji. Miałem przyjemność poznać osobiście i przedwojennych mieszkańców Jawornika – Szybenego, i (niestety) już głównie ich potomków. I z tych okruchów powstało niniejsze opowiadanie. To dzięki potomkom rodzin Marcinowskich, Krowiaków, Tobiaszów, Smoniowskich, Beerów, Kocowskich, Puchałów – mogę zaprosić czytelników „Płaju” na spacer po międzywojennym Jaworniku-Szybenem i spotkanie z jego przedwojennymi mieszkańcami. Można nazwać ich przybyszami z dołów, przechodniami – ale w tamtych czasach byli oni naturalną i ważną częścią lokalnej społeczności. I na pewno nie byli obcy, i nie byli przez miejscowych jak obcy traktowani. Wszystkie wspomnienia z tamtych czasów i tamtego miejsca łączy także w różny sposób miłość do kraju nad Czeremoszem, do czasów młodości i dobre wspomnienia o sąsiadach – Hucułach. I samo to jest – moim zdaniem – godne uwiecznienia.
Nie było tam nigdy i nie ma obecnie wspaniałych budowli, obiektów turystycznych, świetnych pamiątek cywilizacji. Zawsze są za to Czeremosz i otaczające zewsząd góry. Historia tej osady to więc historie ludzi, ludzi którzy tam żyli, pracowali, rodzili się i umierali. Popatrzmy na to miejsce poprzez ludzi, a także (tam gdzie się dało) – ich oczyma.
Ważną cześć tej naszej wizyty w przedwojennym Jaworniku-Szybenem stanowią fotografie, podkreślić należy, że wyłącznie z tego miejsca i tego czasu. Udało ich się zebrać kilkadziesiąt. A ten właśnie tom „Płaju”- to może jedyne miejsce, żeby gdzie można je było w takiej liczbie zestawić i przez ten tekst skomentować. Większość osób utrwalonych na tych fotografiach znanych jest z imienia i nazwiska. Niektórych nie udało się jak na razie zidentyfikować, ale mam nadzieję, że to się jeszcze zmieni.
***
Główną instytucją i jednocześnie największym pracodawcą w głębi gór były ówcześnie zarządy dóbr leśnych. Przypomnijmy, iż lasy w dorzeczu Czarnego Czeremoszu były w posiadaniu Fundacji Skarbkowskiej, Fundacji hr. Baworowskich, a także stanowiły własność państwową (wcześniej, za czasów nieboszczki – Austrii były to tzw. dobra kameralne). Nadleśnictwo Państwowe Jawornik (z siedzibą w Szybenem), gospodarowało na obszarze około 9 000 ha. Według stanu z początku lat 30-tych, personel nadleśnictwa składał się z 1 nadleśniczego, 1 sekretarza nadleśnictwa, 2 praktykantów, 4 leśniczych i 8 gajowych. W zarządzie nadleśnictwa znajdowała się także klauza Szybene, gdzie utrzymywano stałego nadzorcę. Nadleśnictwo Jawornik mieściło się w Szybenem w drewnianym, otynkowanym budynku z dwoma gankami, pamiętającym jeszcze czasy galicyjskie i ocalałym pomimo działań I wojny światowej. Usytuowany on był na skarpie na lewym brzegu Czeremoszu – naprzeciwko mostu (współczesny most na Czeremoszu usytuowany jest powyżej przedwojennego). Inne budynki służbowe, czyli leśniczówki i gajówki rozciągnięte były na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów od Kraśnika po Burkut i Czywczyn.
Najważniejszymi mieszkańcami Szybenego byli niewątpliwie nadleśniczowie. Ich poczet w odrodzonej Rzeczypospolitej otwiera inż. Kazimierz Popiel, który był jeszcze radcą kameralnym w czasach galicyjskich, a urząd nadleśniczego sprawował do roku 1928/1929. We wspomnieniach opisywany jest jako urzędnik starej daty, roztargniony, mający trudności w przemawianiu (po prostu: „jąkała”), a od słowa, którym zwykł zaczynać prawie każde zdanie nazywany był nawet: „Hoo-ten”. Od roku 1930 do wiosny roku 1933 pełniącym obowiązki nadleśniczego był inż. Roman Wrzak. Zarówno przed, jak i po przejęciu obowiązków w Jaworniku był on zarządcą Zarządu Państwowych Dóbr Orawskich w Zubrzycy Górnej. Od lata 1933 r. nadleśniczym mianowany został inż. Kazimierz Kocowski (wcześniej leśniczy w leśnictwie Mizuń). I tu rzecz godna podkreślenia: na przełomie XIX i XX wieku, i chyba do samej I wojny światowej nadleśniczym w tym samym miejscu był jego ojciec – Eugeniusz Kocowski („ck. Zarządca Dóbr Kameralnych w Jaworniku poczta Żabie”). Ostatnim zaś (prawdopodobnie) polskim nadleśniczym w Jaworniku był inż. Jan Hajost, który funkcję tę objął w roku 1936.
Jak na razie udało mi się odtworzyć historię rodziny nadleśniczego Kazimierza Kocowskiego (ur. 11.03.1901 r. – zm. 28.02.1997 r.), który z Jawornika przeniesiony został do Młodiatyna (gm. Peczeniżyn), potem do Lwowa, Podhorzec i Brodów. A w 1944 r. znalazł się w… Hoczwi i tam, w tym gorącym dla Bieszczadów czasie pracował w dobrach Augusta i Izabelli Krasickich, później zaś tworzył polską służbę leśną na „ziemiach odzyskanych”, był m.in jednym z pierwszych dyrektorów Dyrekcji Lasów Państwowych Okręgu Legnickiego w Zielonej Górze. Wraz z żoną, Stefanią Teofilą z d. Moos (1905-1996)[5] ostatnie lata życia spędzili w Krakowie, gdzie też zmarli i zostali pochowani. W Krakowie mieszkał także ich syn – Andrzej, jeden z najmłodszych mieszkańców międzywojennego Szybenego (3.11.1931 r. – 7.03.2001 r.).
Udało się także zebrać sporo informacji o leśniczych i gajowych Nadleśnictwa Jawornik. Na pewno lista ta nie jest pełna, ale mimo wszystko warto te nazwiska wymienić. Może dzięki PT. Czytelnikom „Płaju” lista ta się wydłuży lub uszczegółowi? Służbę leśną w porządku chronologicznym tworzyli więc: leśniczy Troskiewicz/Kajetan Torosiewicz? (samotnik, jego syn zginął 1945 w PSZ na Zachodzie jako czołgista), leśniczy Zbigniew Gródecki[6] (w 1926 r. w leśniczówce w Jaworniku wyprawiał swoje huczne wesele), pomocnik leśniczego a potem leśniczy Tadeusz Taborski (w roku 1926), sekretarz kancelarii Jan Biłozur, podleśniczy Stanisław Heppy (do roku 1930, potem przeniesiony do nadleśnictwa Jabłonica), adiunkt leśny Andrzej Chmaj (w 1930 przeniesiony do Dyrekcji Lasów Państwowych we Lwowie), starszy gajowy Józef Strynadiuk (w 1931 przeniesiony w stan spoczynku), leśniczy Mikołaj Kosteriuk (w 1931 r. przeniesiony do Nadleśnictwa Berehy), leśniczy Jan Dobosiewicz (w 1931 r. przeniesiony do Nadleśnictwa Polanica), sekretarz nadleśnictwa, potem leśniczy rewiru Dzembronia Ignacy Krowiak (w latach 1929-1937), sekretarz nadleśnictwa Bronisław Marcinowski (od połowy 1931 r. do 1939 r.), praktykant leśny Marian Bębenek (w 1931 r.), gajowy Stefan Kurendarz (w latach 1931-1932, przeniesiony z Nadleśnictwa Hryniawa), prowizoryczny gajowy Teodor Ziłyniuk/Zityniuk (do 31.05.1932), gajowy Iwanicki (prawdopodobnie przez całe międzywojnie). Tuż przed wojną, a nawet w czasie okupacji niemieckiej leśniczymi byli Wiktor Puchała i Stanisław Puchała.
Krowiakowie
Pracownikiem Nadleśnictwa w Jaworniku w latach 1929-1937 był Ignacy Krowiak, a jego związki z tym miejscem były szczególne. Na początku kariery pracował jako leśniczy kancelaryjny, a po ukończeniu Państwowej Szkoły dla Leśniczych w Bolechowie został leśniczym w leśnictwie Dzembronia. Właśnie w Jaworniku poznał swoją przyszłą żonę, Marię z d. Moos, siostrę Stefanii, żony swojego szefa, nadleśniczego Kazimierza Kocowskiego. Z uwagi na podległość służbową musiał wystąpić w 1936 r. o przeniesienie służbowe do innej jednostki organizacyjnej Lasów Państwowych – Nadleśnictwa Polanica, gdzie pełnił służbę aż do wybuchu wojny. Ignacy Krowiak dożył prawie 101 lat, zmarł w 1997 r. w Łańcucie, przeżywszy swoją żonę o zaledwie kilka miesięcy. W ostatnich latach życia spisywał wspomnienia, które wydane zostały w formie pasjonującej książki „Ignacy Krowiak . Wspomnienia”. Jak pisze sam autor wspomnień: „życie moje było raz monotonne, a raz burzliwe. Burze wywoływały wydarzenia dziejowe i te miotały mną od cichej poddynowskiej wioski, przez pola frontowe I wojny światowej, dawnych naszych kresów wschodnich, Bałkany, aż po niewolę carskiej Rosji, by po krótkim odpoczynku rzucić znów w obronie młodziutkiej Polski na fronty – ukraiński, a następnie bolszewicki. I nadszedł czas spokoju, a dla mnie dwudziestoletni niemal czas spokojnej egzystencji w głuchych lasach. Aż znowu historia się o mnie upomniała, a nie tylko o mnie, ale i o moją młodą rodzinę, niedawno poślubioną żonę Marię i paruletniego synka Adasia. I pognał nas wicher dziejów za koło podbiegunowe, śladem dawnych polskich zesłańców na Sybir, by po dwu latach na następne cztery osadzić na stepach Kazachstanu. […] Mnie już chyba w dniu narodzin przypisane było nie opuścić żadnej wojny. I poszedłem walczyć pod czerwoną gwiazdą o wolność dla Polski. I wywalczyłem tę wolność. I dzięki Opatrzności odzyskałem rodzinę, choć dwoje mych dzieci, tam narodzonych, pozostało w zamarzniętych stepach Kazachstanu. Szczęśliwie żona z synkiem Adasiem i tam narodzoną córeczką Danusią powrócili do Polski”. Ignacy i Maria Krowiakowie znaleźli odpoczynek w rodzinnym grobowcu we wsi Wesoła na Pogórzu Dynowskim nieopodal Brzozowa. Jeden z bohaterów tych wspomnień, pamiętający szczęśliwe czasy nad Czeremoszem, ich syn Adam – zmarł w 2004 r.
A oto jak w swojej książce Ignacy Krowiak wspomina codzienne życie leśniczego w Jaworniku: […] Aby jakoś wyżyć, zorganizowałem sobie gospodarstwo. Kupiłem dwie krowy, jednego konia, drób i prosiaka. W pobliżu gospodarstwa, w skałach na brzegu lasu, lisy miały swoje nory. Na drzewie koło domu gnieździły się jastrzębie. Drób chodził również do lasu. Ani razu nie zdarzyło się, żeby zginęło chociaż jedno kurczę. Natomiast u sąsiadów za Czeremoszem lisy i jastrzębie często porywały kury i kurczęta; moje gospodarstwo oszczędzały, ponieważ nie przeszkadzałem im spokojnie żyć. Gorzej było z wilkami. Te nie uznawały zasad dobrego sąsiedztwa. Kupiony koń był białej maści i nazywał się Szimel. Chodził wolno i gdy nie był mi potrzebny do wyjazdu, całymi dniami pasł się samotnie w lesie. Przed wieczorem zawsze przychodził przed dom, napił się wody z Czeremoszu i kładł się na szutrowisku koło rzeki i tak leżał do rana. Wcześnie rano wstawał, napił się wody i znowu szedł, gdzieś w las. Chcąc na drugi dzień jechać, zamykałem go na noc do stajni. Wielokrotnie próbowałem w ciągu dnia odnaleźć jego pastwisko i pytałem się ludzi wychodzących z lasu, nie wiadomo, gdzie on się pasał.
Jednego razu była powódź i woda zerwała wszystkie drogi kołowe. Pojechałem więc wierzchem do sklepu, do Żabiego, ścieżkami prowadzącymi ponad brzegiem rzeki. Zakupione prowianty załadowałem do specjalnych toreb, które wisiały przytroczone do siodła. Wracałem tą samą drogą, prowadząc konia za sobą. W jednym miejscu koń zsunął się do wody z całym bagażem. Dobrze, że akurat nadeszło dwóch chłopów, którzy pomogli mi wyratować konia. Prowianty zamoczyły się. Mąka się uratowała, bo worek obmoczył się tylko po wierzchu.
Niekiedy łowiło się ryby, szczególnie pstrągi. Zazwyczaj robiło się to w nocy. Brało się dwóch chłopów. Jeden wchodził do wody z widłami, a drugi z płonącą żerdzią. Ryby w nocy spały. Chłopi nabijali je na widły i wyrzucali na brzeg.
Pożywienie było bardzo mało urozmaicone. Zasadniczą potrawą była kulesza z mąki kukurydzianej. Do ochrony gospodarstwa miałem dwa psy. Nazwałem je Sznurek i Nitka. Biuro moje było na wzniesieniu za Czeremoszem tak, że z okien widziałem swoje osiedle. Czasami widziałem, jak wilki zaglądają przez płot na podwórze. Wieczorami suczka Nitka dawała znać, z której strony nadchodzą. Jednego dnia Nitka podbiegła kawałek drogą, prędko wróciła i z wielkim wrzaskiem zaczęła dobijać się do drzwi. Zainteresowało mnie to. Na łące, około 30 metrów od domu zauważyłem trzy psy. Przygotowałem strzelbę i naboje. Była bezksiężycowa noc. Pomyślałem, że to pewnie psy gajowego z lasów prywatnych, bo nie świeciły im się oczy. Upewnił mnie w tym jeszcze pies nadleśniczego, który także wyszedł na łąkę i obszczekiwał przybyszów. Uspokojony zamknąłem okno. W ciemności słyszałem jeszcze skowyt psa. Otworzyłem ponownie okno i strzeliłem. Psy się rozbiegły. Rano pokazało się, że to były wilki i w nocy zjadły psa nadleśniczego. Po kilku dniach znaleziono w lesie postrzelonego przeze mnie wilka. Był martwy. Pewnego razu, siedząc w biurze, usłyszałem przeraźliwy pisk. Zobaczyłem, jak dwa wilki uciekają, a jeden z nich niesie w pysku mojego pieska Nitkę.
Innym razem wybrałem się sankami do Żabiego po zakupy jedyną drogą, wzdłuż Czeremoszu. W drodze koń zaczął chrapać i zwalniać biegu. Nie miałem przy siebie nic do obrony. Zobaczyłem jelenia leżącego w wodzie i skaczące wokół niego dwa wilki. Kiedy zbliżyłem się, wilki przestraszyły się dzwonków i uciekły do lasu. Jeleń wyskoczył z wody i uciekł na drugi brzeg. Na jelenia napadają zazwyczaj dwa wilki. Przed jednym jeleń potrafi się obronić rogami. Gdy są dwa wilki to jeden przypiera zwierzę do drzewa lub do skały a drugi wilk skacze mu na grzbiet i zagryza.[…]
Pewnego razu wracając z obchodu poczułem zapach dymu. Podchodzę i widzę trzech mężczyzn siedzących wokół ogniska. Strzelby oparli o drzewo. Wziąłem jedną z tych strzelb do ręki i mówię, że to dobra strzelba. Jeden z nich pokazał stojącego za drzewem mężczyznę, który celował do mnie ze strzelby i powiedział: – A tamta strzelba jeszcze lepsza. Mróz mnie przeszedł. Delikatnie odstawiłem strzelbę i szybko oddaliłem się z tego miejsca. Byli to kłusownicy.
Przydzielono mi praktykanta po szkole leśnej. Pewnego dnia przybiegł do mnie z lasu przestraszony i powiada, że spotkał na ścieżce człowieka ze strzelbą. Człowiek ten zobaczywszy praktykanta zaczął do niego celować. Praktykant schował się za grube drzewo i wystawił czapkę na kiju. Kłusownik strzelił. Powtórnie powtórzył ten sam trik – i znowu strzał. Potem kłusownik zniknął. […]
Na gajowego przyjęto młodego chłopaka po służbie wojskowej. Nie znając jeszcze sytuacji zainteresował się polowaniem. Wytłumaczyli mu, że gdyby spotkał niedźwiedzia, powinien ominąć go. Chłopak jednak chwalił się, że przy wojsku był pierwszym strzelcem i nie boi się. Miał pecha. Znaleziono go nad małym potokiem ciężko poranionego; niedźwiedzia także. Postrzelony niedźwiedź już nie żył. Innym razem jeden z gajowych zranił niedźwiedzia. Niedźwiedź dopadł strzelca, odebrał mu broń i schrobotał mu rękę. […]
Bogaci panowie wydzierżawiali po 500 hektarów lasu tylko do polowania na jelenie i niedźwiedzie. Jeden hrabia wydzierżawił sobie taką przestrzeń, chcąc upolować niedźwiedzia. Ja, jako gospodarz lasu zajmowałem się przygotowaniem do tego polowania. Kupiłem za 15 zł starego konia. Do ochrony od kłusowników wynająłem strażnika. Strażnik ten zaprowadził tego konia do ustalonego miejsca. Lecz był on tak słaby, że strażnikowi ledwie udał się go zaciągnąć na miejsce zasadzki. Tu po dwóch tygodniach koń podpasł się, nabrał sił i uciekł do Czechosłowacji. Kupiłem drugiego i strażnik zastrzelił go na terenie łowczym. Okazało się, że niedźwiedź nie bardzo na to szedł. Lubi on sam zabić sobie ofiarę. Zabitego konia zjadły lisy i wilki. Musiałem wymyślić coś nowego. Zrobiłem ogrodzenie i zbudowałem ochronną budkę dla strzelca – zwaną amboną. Zakopałem cztery 10 metrowe słupy w ziemi i na wysokości sześciu metrów postawiłem budkę dla hrabiego, aby mógł bezpiecznie strzelać do niedźwiedzia. Kupiłem trzeciego konia i zamknąłem go w ogrodzeniu. Strażnik śledził, kiedy niedźwiedź nadejdzie. Czas był najwyższy, bo zbliżała się jesień. Wreszcie strażnik doniósł, że niedźwiedź zabił konia i przychodzi go jeść około 4 po południu. Zawiadomiłem hrabiego, aby przyjechał jak najprędzej. Nie zjawił się sam, ale przysłał syna. W ustalony dzień strażnik wraz z synem hrabiego udali się rano na miejsce zasadzki. Strażnik radził, aby strzelać do niedźwiedzia z budki. Młody hrabia opowiadając, że polował już na lwy i tygrysy, nie chciał skorzystać z tej rady. Zaczajono się za drzewami. Około godziny czwartej przyszedł niedźwiedź. Syn hrabiego strzelił i tylko zranił zwierza. Niedźwiedź upadł. Młody hrabia podszedł do niego. W tym momencie leżący zwierz zerwał się i ruszył z rykiem na myśliwych. Syn hrabiego zaczął się wdrapywać na najbliższe drzewo. Niedźwiedź dopadł go i złapał łapami za portki. Spodnie zostały w łapach niedźwiedzia. W tym momencie strażnik dobił niedźwiedzia. Panicz dobrze zapłacił strażnikowi, aby nie opowiadał jak naprawdę zginął niedźwiedź.
Marcinowscy
Z Szybenem związane są dwa pokolenia rodziny Marcinowskich. Bronisław Marian Marcinowski (ur. 5.03.1906 r. w Kołomyi), po ukończeniu nauki w Państwowej Szkole dla Leśniczych w Bolechowie odbył praktykę w Nadleśnictwie Kuty, a w połowie 1931 r., jako „praktykant leśniczy” przeniesiony został do Nadleśnictwa Jawornik, gdzie pracował w kancelarii. Przydzielono mu mieszkanie w leśniczówce usytuowanej na prawym brzegu Czeremoszu, vis a vis budynku nadleśnictwa. Przy leśniczówce tej działał posterunek meteorologiczny („stacya IV rzędu”) Instytutu Hydrograficznego, podległego Ministerstwu Komunikacji. Początkowo zamieszkał tam samotnie, w 1933 r. przenieśli się do Jawornika jego rodzice: Józef Marcinowski (ur. 20.03.1880) i Józefa z d. Budzianowska (ur. 17.08.1882), obydwoje pochodzący ze znanych i szeroko skoligaconych w okolicy Kołomyi i Załucza rodzin. Pan Józef zajmował się dokonywaniem odczytów meteorologicznych[7]. Bronisław Marcinowski w 1937 r. poślubił w Kołomyi Stanisławą Marią Sokołowską (ur. 15.05.1918 r.), i już jako małżeństwo zamieszkali w leśniczówce w Jaworniku. Po wkroczeniu Sowietów na stanowisko leśniczego mianowano Ukraińca, a Bronisław Marcinowski nadal prowadził biuro i księgowość. Pozostawiono go w spokoju chyba dlatego, że trudno było znaleźć inną osobę o wystarczających kwalifikacjach. Pracę tę wykonywał także w czasie okupacji niemieckiej. W Jaworniku urodziły się trzy córki Marcinowskich: Jadwiga (ur. 26.10.1939 r.), Zofia (ur. 22.07.1941 r.). Ewa (ur. 17.12.1942 r.). Jesienią 1943 r, kiedy nasiliły się prześladowania Polaków przez nacjonalistów ukraińskich, Bronisław porzucił pracę i uciekł z rodziną do Zełenego. W tradycji rodzinnej przetrwały następujące okoliczności tej ucieczki: syn nowego leśniczego (był wozakiem), poinformował Bronisława, że bandyci wkrótce napadną na ich dom. Ustalono, że uciekną leśnymi ścieżkami z jego pomocą, już w najbliższą noc. Zabrali ze sobą tylko biżuterię, kilka zdjęć (niektóre z nich reprodukujemy) i karakułowe futro. Resztę dobytku pozostawili. Odwiązali bydło i puścili wolno w oborze, aby w przypadku podpalenia mogło się uratować. Ucieczka się udała, i nad ranem byli już w Zełenem. W Jaworniku zaś po stwierdzeniu, że cała rodzina Marcinowskich uciekła, przeprowadzono śledztwo i ustalono, że jedyną osobą, która mogła zdradzić zamiary rezunów i pomogła im w ucieczce był ów syn ukraińskiego leśniczego. Gdy powrócił, pojmano go i zastrzelono. Niestety nie zachowało się w pamięci rodziny jego nazwisko. W Zełenem Marcinowscy zatrzymali się na pewien czas u Polaków – p. Ptaszków[8]. Następnie zorganizowali wyjazd do Kołomyi, gdzie zamieszkali u p. Sokołowskich – rodziców Stanisławy. W rodzinnej tradycji zachowała się opowieść, że ich najmłodsza córka Marcinowskich – Ewa – zmarła w 1944 r., zaraz po wykonaniu zastrzyku przez lekarza – Ukraińca. Postawiony on został za to przed sądem polowym armii sowieckiej i rozstrzelany. W Kołomyi 30.03.1945 r. zmarła Józefa Marcinowska. Pozostali członkowie rodziny, nie mając złudzeń co od przyszłości wyjechali na „ziemie odzyskane”. Osiedli się najpierw w miejscowości Rudy Raciborskie (gdzie 1.05.1946 r. zmarł Józef Marcinowski), a potem przenieśli się do Wrocławia. Stanisława Marcinowska zmarła 1.01.1968 r., zaś Bronisław 17.01.1983 r. Pochowani są we Wrocławiu.
Przytaczam tutaj opis relacji naocznego świadka, Stanisławy Marii Marcinowskiej z d. Sokołowskiej – przekazanej w latach 60-tych zięciowi, p. Mieczysławowi Lewandowskiemu – mężowi Zofii.
Przed wojną w Jaworniku mieszkało jeszcze osiem rodzin polskich. Byli to pracownicy nadleśnictwa Lasów Państwowych i straży granicznej. Dwóm rodzinom w odpowiednim momencie udało się bezpiecznie wyjechać. Niestety, nie udało się poinformować mieszkańców pozostałych trzech leśniczówek położonych w górnym biegu rzeki o grożącym niebezpieczeństwie. Te sześć pozostałych rodzin zostało wymordowanych siekierami, a ciała małych dzieci wrzucono do studni. Świadkami tego byli polscy leśnicy, którzy po pewnym czasie uzbrojoną grupą pojechali pomóc pozostałym tam Polakom. Niestety było już za późno. W pamięci potomków rodziny Marcinowskich przechowywany jest jeszcze jeden epizod. Pewnego wieczoru pod koniec września 1939 r. do leśniczówki w Jaworniku przybyła grupa około ośmiu-dziesięciu mężczyzn, bardzo zmęczonych. Część z nich miała twarze szczelnie zawinięte szalikami, tak że nie można było ich rozpoznać. Ci, którzy nie byli zamaskowani zachowywali się bardzo układnie, ale domyśleć się można było, że są wojskowymi. Poprosili o gościnę. Gospodarze udostępnili pokój do odpoczynku i poczęstowali kolacją. Przybysze prosili o zachowanie w ich pobytu w największej tajemnicy oraz o przeprowadzenie przez granicę. Przed wyjściem, na podwórku obejścia spalili jakieś dokumenty. Bronisław Marcinowski obeznany z warunkami i lasem przeprowadził całą grupę drugą stronę granicy, na Węgry. W trakcie tej wyprawy jeden tajemniczych mężczyzn powiedział Bronisławowi, że właśnie pomaga bardzo ważnym osobistościom polskiego rządu i po zakończeniu wojny postarają się oni w odpowiedni sposób podziękować. Niestety, Marcinowscy nigdy nie dowiedzieli się kim byli ci ich tajemniczy goście.
Pan Mieczysław Lewandowski, który przechował w pamięci te relacje i podkreśla ich absolutną wiarygodność – wspomina, że zawsze gdy Stanisława Marcinowska opowiadała o życiu na kresach, a opowiadała chętnie, była bardzo wzruszona. Powtarzała wielokrotnie, że naszym obowiązkiem jest znajomość historii naszych przodków. Mówiła, że ludobójstwo dokonane przez OUN-UPA na polskiej ludności cywilnej tylko dlatego, że byli Polakami i kochali swoją ziemię ojczystą – winno być prawdziwie ocenione, i przez Polaków i przez Ukraińców.
Kilka słów o dalszych losach urodzonych w Jaworników córek Marcinowskich. We Wrocławiu mieszkają najstarsza córka Marcinowskich: Jadwiga Marcinowska zamężna Rumak, i średnia córka: Zofia Marcinowska zamężna Lewandowska. Państwo Lewandowscy odwiedzili rodzinne strony pani Zofii – Jawornik w roku 2002. Udało im się dotrzeć aż do szlabanu przed mostem na Czeremoszu. Ukraińscy pogranicznicy na chwilę pozwolili im przekroczyć szlaban. Z dużym zdziwieniem czytali w paszporcie p. Zofii, że jej miejscem urodzenia jest: Jawornik – ZSRR.
Okruchy tamtego życia zachowała w pamięci i podzieliła się nimi z autorem niniejszego opracowania pani Wanda Ścigaj, która jako mała dziewczynka Wandzia Smoniowska corocznie spędzała w Szybenem u wujostwa Marcinowskich wakacje. Są to wspomnienia ze szczęśliwego dzieciństwa, gdy przyjechała po raz pierwszy, w 1935 r. miała 8 lat, a gdy wyjeżdżała w październiku 1939 r.- miała lat 12. Popatrzmy na Jawornik – Szybene oczyma ówczesnego dziecka:
Jako dziecko jeździłam na wakacje do Cioci. Podróż była ciekawa. Pierwszy etap – do Żabiego samochodem. A z Żabiego już furmanką . Pamiętam, że jechaliśmy z Hańczykiem. Raz tylko wiózł nas Żyd. Droga była po deszczu, wóz wpadł w koleinę i wylądowaliśmy w Czeremoszu. Ja szybko wybiegłam na drogę, a ciocia leżała na plecach. Musiała się potłuc. Bardzo się o nią martwiłam. Dobrze że był Bronek [Marcinowski – przyp. red.]. Na szczęście nic nie złamała. Żyd się mocno tłumaczył.
Ciocia Józia [Budzianowska-Marcinowska – przyp. red] była człowiekiem wielkiej dobroci. Jej twarz była zawsze uśmiechnięta, nigdy nie podniosła na nikogo głosu. Zawsze pomogła, wysłuchała. Miała dziwny dar widzenia pewnych sytuacji. Pamiętam, jak pewnego razu przyjechał do Jawornika mój Tata. Głowa pękała mu z bólu, był blady. „Ktoś Cię urzekł” – powiedziała Ciocia. Na to mój Tato: „Dobra, dobra moja kochana dziwaczko”. Ciocia zrobiła swoje. Ja podglądałam. Wzięła z kuchni cztery węgielki drzewne, dała do garnuszka z wodą, chwilę postała , podeszła i dała Tacie pić. Wypiła parę łyków, umyła mu twarz i zeszła z ganku. W każdym rogu domu wylała kilka kropli, (a może i węgielki) i wróciła. Tata popatrzył na Ciocię i zapytał: „Co mi dałaś?. A Ciocia: „Wodę piłeś”. A Tato: „Nic mi już nie jest”. Ciocia: „To dobrze, chodź jeść”. I tak skończyła się przygoda Taty.
Dziwna, kochana, najlepsza istota pod słońcem. Zawsze chciałam być jak Ciocia. Ciocia miała dwu synów: Bronka i Kazika. Kazik był podobny do Cioci. Studiował na Politechnice we Lwowie którą ukończył w 1937 r. Ożenił się i raz był w Jaworniku z żoną. Ciocia go bardzo kochała i na pewno tęskniła, bo nie był zawsze razem z nimi, tak jak Bronek. Jak w 1939 r. wybuchła wojna, to on był w wojsku, potem walczył w polskim wojsku na zachodzie, tam został ranny i stracił nogę. Jak ciocia była już bardzo chora, tęskniła za nim i mówiła: „Boże, żebym choć jeszcze raz mogła go zobaczyć!” I zobaczyła. Była u niego. W Szwajcarii!. Po powrocie do Polski opowiadał: „Jak siedziałem z kolegami, w pewnym momencie drzwi się otworzyły i stanęła uśmiechnięta moja Mama. – Mamusiu, krzyknąłem! Ale już jej nie było! Wybiegłem na korytarz! Nikogo! Coś ty, Kazik – Nikogo nie było!. Moja mama – umarła! Zapisał datę, godzinę. Tak, była to godzina odejścia Cioci. Każdy z nas ma swoje ciało – astralne (tak myślę!).
Karty. Jak teraz myślę, to dopiero uświadamiam sobie, jaka to była wtedy popularna rozrywka, a może jakiegoś rodzaju nałóg. Jak sobie przypominam, to jak nie byliśmy na wycieczce, albo nie było pogody, to zawsze wujek i wszyscy goście do późna grali w karty. Nie wiem nawet jakie to były gry. Ciocia często wyganiała towarzystwo do spania, gasząc nawet lampę, czy wyłączając oświetlenie elektryczne (z akumulatora). Zawsze dbała o to, żeby akumulator był na tyle naładowany, żeby można było włączyć w niedzielę radio i uczestniczyć przynajmniej w ten sposób w Mszy Świętej. Podobno skłonność wujka do karcianego hazardu była jednym z powodów przeniesienia się ich na to odludzie do syna. Stało się to także po interwencji mojego Taty, który widział, jak to wszystko może się skończyć.
Na zdjęciach to wyglądam bardzo elegancko. Zawsze Ciocia ubierała mnie w najlepsze ubrania . czesała, a tak naprawdę to byłam zawsze pokaleczona, z pobijanymi od chodzenia po drzewach kolanami – pewnie wyglądałam jak chłopak.
W Jaworniku byłam przeważnie sama, więc wymyślałam sobie zajęcia, budowałam tamę na potoku – chciałam tam zbudować prawdziwa klauzę! Będąc raz nad potokiem zobaczyłam, że przechodzi Hucuł z owieczką i poszłam za nim, żeby mi pozwolił pogłaskać tę owieczkę. Za Hucułem szedł pies, trochę chudy. Pytam: to wasz?. A on krzyczy – wołk! No i Ciocia zabroniła mi samej chodzić nad potok – wszystko przez tego wilka. Żmij też tam było mnóstwo. Raz zbudowałam sobie szałas. Po obiedzie poszłam, żeby ozdobić go kwiatkami. A w szałasie spała żmija. Chłopak stajenny zabił ją – ucieszył się, że będzie miał laskę ze skórą żmiji.
Kuzyn Bronka i Taty – był lotnikiem w randze kapitana. Też raz przyjechał na tydzień – dwa. Zorganizowali konną wycieczkę w góry, aby zwiedzić okolice. Musieli przejechać na druga stronę Czeremosza. Wujek skierował konia nad brzeg rzeki – ale koń absolutnie nie chciał wchodzić do wody. Uparta bestia, niby osioł! . Nakłania, zmusza! Na nic! Podchodzi Hucuł który był z nimi i mówi: „Jak Pan się chce utopić proszę, koń nie chce !”. Wujek opowiadał: „pomyślałem – prowadź, koń przeszedł parę kilka metrów, wszedł do wody i byliśmy na drugim brzegu”.
Często Wujek zabierał mnie na spacery. Czasami szliśmy na klauzę Szybene, ale najczęściej w kierunku Zełenego. Tam zbierałam rydze, a w pod koniec wakacji zbieraliśmy z Wujkiem maliny Czasami wujek zabierał mnie na ryby – łowił pstrągi.
W czasie wakacji zawsze obowiązkowo, chociaż raz musiałam być w Burkucie. Bywało to wtedy, kiedy był Tata lub Kazik. Bronek nie miał czasu chodzić z nami na wycieczki. Lubiłam tam chodzić i nigdy nie narzekałam, że daleko. W Burkucie zawsze piliśmy wodę mineralną, jedliśmy kanapki przyniesione z domu i wracali. Do kościoła – kaplicy w Burkucie nigdy nie chodziłam, i Ciocia nigdy nie wspominała że są tam odprawiane nabożeństwa. Dowiedziałam się o tym i zobaczyłam zdjęcia dopiero po tylu latach od pana [autora niniejszego art. – przyp. red].
W 1938 r. widziałam zabitego niedźwiedzia. Biedak złapał się potrzask i nosił go, dzwoniąc łańcuchem. Zrobiono obławę i zastrzelono – nie można go było uratować. Bardzo cierpiał. Był wtedy mój Tata i poszedł ze mną, żebym mogła zobaczyć. Był na noszach z żerdzi. Ogromny.
W latach 1937 i 1938 junacy zbudowali drogę z Żabiego do Jawornika-Szybenego. Tak więc w 1938 r. jechałam z Ciocią do Jawornika taksówką. Z domu, prosto aż do Cioci. Przywiózł nas nasz sąsiad. Nie było już żadnych przygód. Pamiętam, jak 1938 roku, junacy którzy budowali drogę z Żabiego do Jawornika, zorganizowali wspólnie z mieszkańcami pożegnalną zabawę z festynem. Byłam na niej. Odbyła się na polanie między Jawornikiem a Zełenem. Trwała do rana . Pamiętam, że były kotyliony, konkursy i wybory królowej balu. Chyba musiało zajść jakieś nieporozumienie, bo… zostałam królową balu, siedząc sobie z Ciocią w bufecie. Ciocia z synową Stanisławą zajmowały się sprzedażą ciastek i napoi.
Dlatego we wrześniu 1939 r. lotnicy i kadeci mogli swoimi ciężarowymi samochodami dojechać aż do Jawornika. Był to smutny widok. To byli młodzi chłopcy, dzieci. Przyjechali utrudzeni i głodni, i tylko chcieli pić i kawałek chleba. Rumuni w Kosowie ich nie przyjęli. Uciekali przed rosyjskim wojskiem. Byli z godzinę w bryndzarni u Tobiaszów i ruszyli w górę w stronę granicy węgierskiej.. Droga z pni po I wojnie światowej [tzw. „droga Mackensena” – przyp. red.] była już bardzo zniszczona. Mieli nadzieję, ze uda się przejechać. Musieli jednak zostawić samochody. Patrzyłam na nich i pomyślałam: mój Tata a pewno też jest na Węgrzech. Pod władzą Rosjan nie było dla niego miejsca.
W 1939 r. był to mój najdłuższy pobyt w Jaworniku. Wyjechałam stamtąd na początku października. Nikt już nie chodził na spacery. Wszyscy byli smutni i przygnębieni. Żona Bronka spodziewała się dziecka. Ciocia myślała o Kaziku, i czasami modląc się, płakała.
Widziałam idących drogą przez most żołnierzy sowieckich, było ich kilkunastu, szli w luźnej grupie może był też oficer. Szli w kierunku Burkutu. Potem przejechał samochód. W porównaniu z naszym żołnierzami wyglądali jak obszarpańcy. Nie pamiętam, żeby ktoś z nich do nas przyszedł. Ciocia zabroniła mi oddalać się od domu, nie wiem co działo u Tobiaszów czy w nadleśnictwie. Panowała cisza i jakiś bezruch
Raz stałam na ganku – dzień był szary, było po deszczu. Popatrzyłam na górę, w kierunku nadleśnictwa. Stał tam wilk. Patrzył w kierunku Czeremosza, wydał mi się ogromny, majestatyczny. Żegnaj – szepnęłam. „Kogo żegnasz?” – za mną stała Ciocia. „O schodzą bliżej domów, żeby coś upolować!”.
W następnym tygodniu przyjechała po mnie Mama z Wujkiem ze Stanisławowa. Szybko spakowała moje rzeczy. Furmanka czekała. Ze łzami pożegnałam się ze wszystkimi. Ukochane góry również. Wtedy nie widziałam, że widzę je ostatni raz. Jadąc dowiedziałam się, dlaczego Wujek po nas przyjechał. Bo tata mój przychodził do mojej Cioci i mówił, żeby nas ratowała. Wujek powiedział że Ciocia nie może spać, ciągle śni jej się Ferdynand i mówi: „Ratuj moja żonę i córkę”. Jechaliśmy furmanką, potem taksówkami. Jak dojechaliśmy do naszego domu w Kołomyi Wujek powiedział: ja was tu nie zostawię, i pojechaliśmy do Stanisławowa. Dlatego może uniknęłyśmy wywózki na Sybir. Wierzę, że myśl jest potęgą. Ogromną potęgą, nie potrafimy z niej korzystać.
Po wyjeździe z Jawornika, resztę wojny Autorka wspomnień spędziła głównie w Stanisławowie i u wujostwa w Załuczu. Rodzinnym domem w Kołomyi, dzięki sąsiadce, p. Szokaluk zaopiekowało się młode ukraińskie małżeństwo. W listopadzie 1945 r. rodzina Smoniowskich wyjechała na „ziemie odzyskane”, trafiając do Lutyni na Dolnym Śląsku. Wspominany w opowieści i uwieczniony na fotografiach jej ojciec Ferdynand (ur.1885 r.), ewakuował się na Węgry wraz z urzędnikami starostwa z Kołomyi, potem znalazł się w Austrii, i do Polski wrócił w 1947 r. Zmarł 2.01.1983 r. i pochowany został we Wrocławiu.
Tobiaszowie
Rodziną, która jak się mogło wydawać, wywrze wielki wpływ na rozwój cywilizacyjny Szybenego byli Tobiaszowie. Nie wiemy, jakimi drogami Tadeusz Stanisław Tobiasz (ur. 9.12.1906 r. w Bolechowie) dotarł pod Czarnohorę. Był wysokokwalifikowanym serowarem, instruktorem serowarskim, mającym praktykę także w rejonach górskich. Ukończył Państwową Szkołę Mleczarską w Rzeszowie (historycznie pierwszą Krajową Szkołę Mleczarstwa, utworzoną dla całej Galicji jeszcze w 1902 r.). Jak wieść rodzinna niesie, praktykę odbywał gdzieś w Austrii (Innsbruck?) lub Niemczech. W Kołomyi poznał Jadwigę Beerównę, nota bene będącą częstym wakacyjnym gościem w Jaworniku u Marcinowskich. Beerowie spokrewnieni byli z Budzianowskimi, a przez to i z Marcinowskimi. Stanisław i Jadwiga pobrali się w 1937 r.
Małżeństwo zamieszkało w Szybenem, w małym budynku służbowym, usytuowanym przy wjeździe do budynku nadleśnictwa (widocznym za bramą nadleśnictwa na reprodukowanej fotografii). Na przełomie lat 1937/38 po drugiej stronie Czeremoszu zaczęło powstawać dzieło życia Tobiaszów. A była nim wzorcowa bryndzarnia, mająca zapewne ambicję ucywilizowania produkcji serowarskiej w tej części Huculszczyzny, a przez to podniesienie kultury gospodarczej i zamożności Hucułów. Nie wiemy, czy w przedsięwzięcie to zaangażowane było Towarzystwo Przyjaciół Huculszczyzny lub któraś z instytucji państwowych (np. Małopolskie Towarzystwo Gospodarcze czy Okręgowe Towarzystwo Gospodarcze w Kosowie – działające z różnym skutkiem na Smitenym i Masnym Prysłupie czy na Pożyżewskiej, albo Państwowy Bank Rolny – urzędowo i dość hojnie wspierający w tamtych latach tego typu inicjatywy). Dość, że Tobiaszowie w bryndzarnię zainwestowali cały swój majątek. Nad brzegiem Czeremoszu powstał przestronny, drewniany, podpiwniczony budynek, w stylu nawiązującym do budownictwa huculskiego. Na pokaźnych rozmiarów szyldzie na dachu bryndzarni (od strony drogi wiodącej do obserwatorium na Pop Iwanie, którą przemieszczali się różnego formatu notable) umieszczono napis: „Spółdzielnia Leśnik. Centrala Bryndzarska w Jaworniku. Ska z ogr. odpow.”. Być może więc instytucją wiodącą w tym przedsięwzięciu były Lasy Państwowe. A forma spółdzielni była wówczas popularna i promowana, chociażby dla stworzenia konkurencji dla prężnie rozwijającej się w Małopolsce Wschodniej spółdzielczości ukraińskiej („Masłosojuz”, „Silskij Hospodar”) czy przeciwwstawienia się monopolowi handlu żydowskiego. Niestety, niewiele wiemy o krótkiej siłą rzeczy działalności bryndzarni. Funkcjonować zaczęła w 1938 r. Pani Wanda Ścigaj, która jako dziecko bywała tam wielokrotnie – wspomina, iż wyposażona była w maszyny, na półkach leżakowały sery „bundze”. Utrzymywano wzorową czystość – pracownicy ubrani byli „po europejsku” w białe fartuchy i czapeczki. Bryndzę zaś pakowano w drewniane beczułki (brebienice), ozdabiane wypalanymi wzorami. Pani Wanda jedną z takich beczułek przechowała do dzisiaj.
Obok bryndzarni zbudowano budynek gospodarczy i dom mieszkalny, w którym Tobiaszowie zamieszkali, jak się okazało jedynie przez rok. Stanisław Tobiasz musiał być także zapalonym wędkarzem – na jednym ze zdjęć wykonanych w Jaworniku w 1938 r. dumnie prezentuje słynną wschodniokarpacką głowacicę o wadze – jak napisano 8 kg!
Stanisław Tobiasz 28.08.1939 r. zmobilizowany został do 49 Pułku Piechoty. Raczej nie zdążył wziąć udziału w walkach kampanii wrześniowej, bo wrócił do Jawornika i stamtąd, jako przewodnik wraz z opisanym we wspomnieniach p. Wandy Ścigaj oddziałem lotników przeszedł na Węgry.
Dramatyczne były losy jego żony Jadwigi. Pozostała w Szybenem z niespełna rocznym dzieckiem (synem Wacławem, ur. 29.09.1938 r.) i swoją młodszą siostrą Haliną Beer. Wkrótce potem, może po przejęciu bryndzarni przez Sowietów przeniosła się do Żabiego-Słupejki, gdzie żyła jeszcze grupka Polaków, na których pomoc mogła liczyć. Aby przeżyć podejmowała się różnych prac dorywczych, oczywiście musiała spieniężyć posiadane cenniejsze przedmioty (jak np. zegarek, lub sprzedany któremuś z bogatszych Ukraińców szlafrok). W latach okupacji niemieckiej – u jednego z niemieckich urzędników prała i prasowała. Zarabiała na życie także krawiectwem. Na unikatowym zdjęciu wykonanym w Żabiu w 1942 r., na ganku budynku przejętego przez Niemców Zarządu Spławów widać ją wraz z synem w towarzystwie któregoś z urzędników. Jesienią 1943 r., wobec narastającego zagrożenia mordami dokonywanymi przez nacjonalistów ukraińskich, Jadwigę wraz z synem i siostrą Haliną wywiózł do Kołomyi jej brat Bolesław Beer, zatrudniony w którymś z leśnictw. Jak wspomina pani Halina – pamięta, że za ciężarówką wyjeżdżająca z Żabiego słuchać było odgłosy strzałów. Z Kołomyi wraz z rodziną Beerów ekspatriowała się do Krzyża, potem do Gdańska. Z mężem spotkała się po prawie 10 latach.
Kompleks budynków spółdzielni bryndzarskiej usytuowany był na prawym brzegu Czeremoszu, powyżej ujścia potoku Szybeny, niedaleko obecnie istniejącej kładki i brodu przez Czeremosz. Bryndzarnia została spalona prawdopodobnie w 1943 r. W miejscu tym kilka lat temu postawiono cerkiew.
Kilka słów o wojennych i powojennych losach Stanisława Tadeusza Tobiasza. W latach 1942-1946 był żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, repatriował się do Polski w 1948 r. Po wojnie położył wielkie zasługi w odbudowie i powtórnym uruchamianiu zakładów mleczarskich na Dolnym Śląsku. Według tradycji rodzinnej przez długie lata pracował za darmo, „odpracowując” wyrok wydany przez komunistyczny sąd za jego służbę w Polskich Siłach Zbrojnych. Jako technolog mleczarski, w dodatku znający niemieckie maszyny uruchamiał liczne „poniemieckie” mleczarnie . Stanisław Tobiasz zmarł w 1968 r., a jego żona Jadwiga w 1991 r. Obydwoje pochowani są w Lubomierzu na Dolnym Śląsku.
Znane osoby pochodzące z Szybenego lub tam bywające
W Jaworniku 2.05.1907 r. urodził się drugi z synów wspomnianego Eugeniusza Kocowskiego, a brat nadleśniczego Kazimierza – Bronisław Kocowski. Był bibliotekarzem i historykiem książki, profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego, dyrektorem Instytutu Bibliotekoznawstwa. Był współredaktorem serii „Książki o Książce” i współautorem monumentalnej „Encyklopedii wiedzy o książce”. Zmarł 19.09.1980 r. Pochowany został we Wrocławiu.
W Szybenem 3.10.1924 r. urodziła się Irena Jarosińska z d. Małek. Była fotografką, jedną z pierwszych kobiet w PRL pracujących jako fotoreporter prasowy, animatorką sztuki. Publikowała m.in. w czasopismach „Fotografia”, „Świat”, „Polska”. Swoje prace prezentowała na wystawach indywidualnych i zbiorowych. Portretowała wielu ludzi sztuki, a do kanonu fotografii zalicza się np. jej portrety Sławomira Mrożka. Zmarła w Warszawie w 1996 r. Jej archiwum, składające się z 40 tys. zdjęć trafiło do Archiwum Ośrodka Karta.
W Szybenem urodził się Zdzisław Małek (1922-1971), starszy brat Ireny. Również był znanym fotografem, członkiem ZPAF, pracował w redakcjach prasowych np. tygodnika „Świat”., współpracował z „Życiem Warszawy” i „Expressem Wieczornym”. Jest autorem fotografii zamieszczanych w albumach i wydawnictwach krajoznawczych np. „Sądecczyzna”, „Kraków”, „Pieniny”. Znane są także jego fotografie tatrzańskie.
W Szybenem bywał Roman Puchalski (1906 – 1941), starszy brat słynnego później fotografa przyrody Włodzimierza Puchalskiego. Był turystą, narciarzem, miłośnikiem gór, fotografikiem. Jak pisał w jednym z ocalałych listów do przyjaciela Włodzimierza Drużbiaka: „Kochany Włodku! Ostatnim zrywem wyrwałem się w góry. Byliśmy w Szybenem u Dragoszów [w opracowaniu p. Marty Gołąb z którego cytuję, prawdopodobnie niedokładnie odczytano odręczne pismo Puchalskiego, Drogoszów w Szybenem nie było, natomiast byli Tobiaszowie – przyp. red.], cudny kraj, cudna pogoda. Machnęliśmy ładny kawał drogi w nocy mróz parę stopni”. Jego pasją były górskie wyprawy do Sławska, w Czarnohorę i dalej – w Góry Rodniańskie, życie w schroniskach, wstawanie przed świtem, brnięcie w śniegu przy świetle księżyca, wschody słońca na szczytach gór, wspólne zjazdy wśród ośnieżonych drzew. Wyróżniał się wzrostem, siłą – i wielką łagodnością. Był uroczym towarzyszem górskich wypraw, trochę oryginałem, bohaterem licznych anegdot. Ulubiony przez wszystkich „stryjku Puchała” na śniadanie miał zjadać bochenek chleba, popijając litrem kawy. „Było w nim coś z Longinusa Podbipięty w skromności i miłości przy wielkiej sile. Nie pozwalał niczego zabijać. Mawiał: Nie dałeś jej życia, nie masz prawa odbierać”. Na jednym ze zdjęć z Szybenego, na mostku na potoku Datnickim stoją gospodarze leśniczówki Józef i Józefa Marcinowscy, Stanisław Tobiasz i Jadwiga Beerówna (może już jako państwo Tobiaszowie), oraz – chciałbym moje przypuszczenie w jakikolwiek sposób zweryfikować – właśnie Roman Puchalski. Wielką miłością Romana Puchalskiego była fotografia. Doskonale fotografował śnieg i jego fakturę. Uwiecznił liczne pejzaże górskie, letnie i zimowe, z sylwetkami narciarzy. To, co pozostało z jego dorobku i jest dostępne powszechnie, to pocztówki krajoznawcze, wydane w końcu lat trzydziestych przez Książnicę-Atlas, zdjęcia o tematyce krajoznawczej w czasopismach (np. w „Wierchach”), i wydawnictwa albumowe. W wydanym w 1939 r. albumie „Góry Wołają. Wędrówka z obiektywem od Olzy po Czeremosz” zamieszczono aż 14 jego fotografii. W albumie „Czarnohora” z tekstem Bronisława Kupca, wydanym przez KTN w 1937 r. zamieszczono ich 4. Został aresztowany przez NKWD jesienią 1939 r., jak wspomina Joanna Tyska-Kobylińska, świadek przyjaźni Romana Puchalskiego ze swoimi rodzicami, prowadzącymi schronisko KTN pod Maryszeską – w związku z jego próbą ucieczki przez „zieloną granicę”. Roman Puchalski zmarł w łagrze w rejonie Kołymy czy Magadanu. Dzięki jego bratu Włodzimierzowi uratowano jego archiwum. Są to setki negatywów, odbitki, przeźrocza barwne – nie jest zinwentaryzowane, przechowywane w Muzeum w Zamku w Niepołomicach, czekają nadal na swojego odkrywcę.
Post Scriptum
Na dwóch fotografiach z Szybenego uwieczniony jest Hucuł – listonosz, zapamiętany przez moich rozmówców jako Mykuła. We tych wspomnieniach uznawany jest w tamtym czasie jako starszy człowiek (cokolwiek by to nie oznaczało). I podziwiano go, że na piechotę przemierzał codziennie z przesyłkami kilkudziesięciokilometrowe dystanse. Dzięki przyjaciołom z Zełenego – wiemy już, iż nazywał się on Mykuła Procakiw. Może uda się jeszcze ustalić jakie były jego dalsze losy.
Na kilku fotografiach uwieczniono także opisaną w „Płaju 46” nauczycielkę z Zełenego – Olgę Jagielnicką wraz z mężem, komendantem posterunku Policji Państwowej w Zełenem. Od nich właśnie słynny skrzypek huculski Mogur otrzymał w darze skrzypce – pamiątkę po ich zmarłym synu, dzięki którym mógł rozwinąć swój talent.
Składam serdeczne podziękowania osobom, które podzieliły się ze mną informacjami i rodzinnymi pamiątkami – szczególnie pp. Ewie Krowiak-Henry z Kanady, Wandzie Ścigaj z Raciborza, Halinie Wypych z Ostródy, Marcie Gołąb z Krakowa, Mieczysławowi i Zofii Lewandowskim z Wrocławia, Dorocie Czerebie z Wrocławia, Tadeuszowi Kocowskiemu, Annie Chrzan, Marcie Janas.
Wiele fotografii z przedwojennego Jawornika – Szybenego, z braku miejsca nie zreprodukowanych w niniejszym opracowaniu, obejrzeć można w Genealogicznym Rodzinnym Archiwum Lewandowskich GRAL (www.mlewandowski.pl). Wspomnienia Ignacego Krowiaka można zaś przeczytać w całości w wersji elektronicznej jako „Opowieść dziadka Ignacego” na portalu: www.pinezka.pl.
Wybrana bibliografia:
- Baumgardten Aleksander. Nasze wojny prywatne. Wydawnictwo „Śląsk” Katowice, 1977
- Gąsiorowski Henryk, Przewodnik po Beskidach Wschodnich, tom drugi, Pasmo Czarnohorskie, Książnica-Atlas, Lwów Warszawa 1933
- Gołąb Marta, Fotografia była jego miłością, Cracovia– Leopolis, Nr 3, 1997
- Kalendarz leśny z okresu 1919-1939
- Krowiak Ignacy, Wspomnienia, Sandomierz, 2004
- Olszański M., Rymarowicz L., Powroty w Czarnohorę. Nie tylko przewodnik, Rewasz, Pruszków 1993
- Scholz Rajmund, Wojna – Lasy – Ludzie. Opowiadania z niedalekiej przeszłości, Wydawnictwo Pojezierze. Olsztyn 1984.
- Stanisławowski Dziennik Wojewódzki (1928-1939)
- Szlakiem II Brygady Legionów Polskich w Karpatach Wschodnich. Przewodnik historyczno-turystyczny Gorganach i Czarnohorze, praca zbiorowa pod redakcją Józefa Moszczeńskiego, Tadeusza Pelczarskiego i Adama Lenkiewicza, Wojskowy Instytut Naukowo-Oświatowy, Warszawa 1937
- Szymborski Stanisław. Dniestr z dopływami. Prut i Czeremosz. Przewodnik dla turystów wodnych, Książnica Atlas, Lwów –Warszawa, 1937
- Tarnawski Wit, Ucieczka. Mini powieści i opowiadania, B. Świderski, Londyn, 1960
- Węglewicki August, Z nieznanej puszczy, Przegląd Współczesny T.26, lipiec – wrzesień 1928 ss. 261-276.
[1] Historię Józefa Bensdorfa, żołnierza Wiosny Ludów na Węgrzech (od którego nazwiska uknuto tę nazwę miejscową), inne sylwetki XIX wiecznych mieszkańców Jawornika oraz historię uwieńczonej sukcesem akcji poszukiwania w tymże Szybenem grobu Bensdorfa – obiecuję opowiedzieć w kolejnym numerze „Płaju”.
[2] O dziwo, znamy nazwisko tego nadzorcy klauzy. Nazywał się Franio Szymański, był Ślązakiem, zatrudniony był przez Fundację Skarbkowską, a przez wiele lat przebywając na tym odludziu zupełnie „zhuculał”, tak że zapominał już czasami polskiej mowy. Potem nawet chyba przyłączył się do UPA.
[3] „Monterzy warszawscy ofiarami wilków na Huculszczyźnie”. Orędownik Ostrowski, 12 XII 1933 r. Należałoby dodać, iż linia telefoniczna poprowadzona wzdłuż doliny Czarnego Czeremoszu, przez Kopilasz była strategicznym bezpośrednim połączeniem Warszawy z Bukaresztem – stąd tez na jej budowę i utrzymanie przeznaczano znaczne środki.
[4] Czy to było drogo? W 1938 r. przejazd furmanką na tej samej trasie: z Kut do Burkutu kosztował łącznie 23 zł (autobus Kuty-Kosów: 1 zł, furmanka Kosów-Żabie:10 zł, furmanka Żabie – Burkut: 12 zł). Podróż taka, trwająca łącznie ponad 13 godzin samej jazdy – musiała być rozdzielona noclegiem po drodze. Jak wyżej napisano jazda bez przerwy była dla człowieka „z miasta” – nie do przeżycia. Jakby ktoś nie wierzył. może dodatkowo przeczytać opowiadanie Rosy Bailly zamieszczone także w tym tomie „Płaju”.
[5] Jak wspominała w kręgu rodzinnym żona nadleśniczego Stefania Kocowska, w Jaworniku gospodarstwo należące do nadleśnictwa było bardzo duże, więc zatrudniano robotników nie tylko do prac leśnych ale i rolnych. Z ogromną życzliwością wspominała Ukraińców Marię i Adama – robotników rolnych, którzy tam pracowali. Ludzi rzetelnych, odpowiedzialnych i uczciwych. Podobno później się pobrali.
[6] Pamiątką po leśniczym Grodeckim jest opis występowania głuszca w nadleśnictwie Jawornik, zamieszczony w Acta Ornithologica Musei Zoologici Polonici, T.1., 1936
[7] W archiwum Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie zachowały się do dziś podpisane przez Józefa Marcinowskiego dzienniki klimatologiczne za okres VIII. 1934 – VII. 1939
[8] Nazwisko to występowało w regonie Kołomyi i Kosowa dość powszechnie. Np. inż. Ptaszek był współorganizatorem spółdzielczości kilimiarskiej w Kosowie.