Ocalony świat. Gertnerzy z Żabiego (Płaj 40)

Leszek Rymarowicz

Co to znaczy, kiedy ludzie mówią, że prawda idzie przez świat?
To znaczy, że zewsząd ją wyrzucają, i że musi wędrować dalej.
Baalszem

Kiedy zasiadałem nad opracowaniem dla „Płaju” krótkiego artykułu dotyczącego Gertnerów z Żabiego, wydawało mi się, że to zadanie stosunkowo proste. Restauracja i hotel lub inaczej zajazd Gertnera stojący tuż nad brzegiem Czeremoszu w Słupejce w czasach międzywojennej prosperity gościł wielu turystów, letników, naukowców oraz przedstawicieli najwyższych władz Rzeczypospolitej odwiedzających tę modną wówczas miejscowość. Zarówno obiekty, jak i ich gospodarz przewijają się więc w wielu wspomnieniach turystycznych, przewodnikach, artykułach prasowych, a także w utworach literackich. Znaczna część wątków żydowskich w Na wysokiej połoninie zbudowana jest wokół postaci powszechnie znanego i szanowanego arendarza Etyka, którego pierwowzorem – jak wiadomo – był właśnie Elizar (Lejzor) Gertner, dobry znajomy Stanisława Vincenza. Jego też pamięci zadedykował Stanisław Vincenz swoje wydane w Londynie w 1977 r. Tematy żydowskie.

To proste zadanie zaczęło się jednak komplikować i powiem szczerze, chyba mnie przerastać. Nie da się bowiem już obecnie „z przewodnikowym zacięciem” opisać nieistniejącego i niezrozumiałego ze swojej istoty świata, zarówno z powodu różnic kulturowych, jak i z powodu upływu czasu. Tak we wsiach nad górnymi biegami Czeremoszów, jak i w pamięci tam zamieszkałych ludzi nie pozostało po tym świecie w zasadzie nic. Ostatnimi świadkami przeszłości są resztki kirkutu w Werchowynie Słupejce i pomnik pomordowanych Żydów w Ilci.

Musimy sobie jasno uświadomić obcość naszej istoty i wyciągnąć z niej konsekwencje. Nie mają żadnego sensu próby przekonywania innych za pomocą dedukcji o naszej psychicznej i duchowej równości, gdyż korzenie ich postępowania nie w mózgu tkwią. Musimy się natomiast społecznie wyemancypować, powinniśmy nasze potrzeby socjalne głownie sami zaspokajać. Można być kulturalnym europejczykiem, dobrym obywatelem państwa i zarazem wiernym Żydem, kochającym swój ród i czczącym swoich przodków. Jeżeli będziemy o tym pamiętali i według tego działali, wówczas będzie dla nas rozwiązany problem antysemityzmu, o ile on ma charakter towarzyski.
(Albert Einstein: Mein Weltbild, Qerido Verlag, Amsterdam 1934)

Stojąc na placu naprzeciw pomnika Szewczenki w Werchowynie i patrząc na położony po sąsiedzku most na Czeremoszu, wiedzmy, iż stoimy na miejscu przedwojennego zajazdu Gertnera.

W czasach, o których mówimy (początek lat dwudziestych XX w.), w Żabiem na 8188 mieszkańców wyznanie mojżeszowe deklarowało 673. W Jabłonicy na 742 mieszkańców było Żydów 51, zaś w Hryniawie na 1871 mieszkańców – 29. W powiatowym Kosowie wśród 9738 mieszkańców było 4771 osób wyznania mojżeszowego.

Gospoda Gertnerów w Żabiem, lata 30., fot. W. Sawczyński, zbiory ikonograf. BN

Nuchim Bomse, poeta żydowski odkryty dla kultury powszechnej m.in. dzięki Piotrowi Kontnemu i Stanisławowi Vincenzowi, w pięknych i dobrych czasach częsty gość w Bystrcu i Słobodzie Rungurskiej, tuż po wojnie, z obczyzny, pisał do autora Połoniny: „Ile wody, a raczej ile krwi upłynęło od tego czasu…”. Dla nas współczesnych pozostał tylko jeden i aż jeden wiersz z tego nieistniejącego świata. Nuchima Bomse Modlitwa mojej matki przed zmrokiem. Genialnie przetłumaczony z jidysz przez innego przyjaciela i ucznia Stanisława Vincenza, Czesława Miłosza.

Dewizą medalu „Sprawiedliwy wśród narodów świata” jest cytat z Talmudu „Kto ocalił jedno życie, ratuje cały świat”. Podobnie jest chyba z wierszami. Obydwaj wielcy pisarze ocalili w swoich utworach wiele światów, ale ocalili także konkretne ludzkie istnienia. Stanisław i Irena Vincenz uhonorowani zostali medalem „Sprawiedliwych” w roku 1979, zaś Czesław Miłosz wraz z bratem Andrzejem w roku 1989.

Straszliwe miejsce. Żabie Ilcia. Kotlina na stoku pagórka Kropiwiany na tyłach nieistniejącego Muzeum Huculskiego. Prawie wszyscy, bo około 800 Żydów z całej górskiej okolicy, mężczyźni, kobiety i dzieci, zostali zgromadzeni w swoim ostatnim dniu życia w dwu budynkach w Kraśniku, ściśnięci ramię przy ramieniu tak, że wielu z nich nie przeżyło nocy – a następnie zamordowani nad krawędzią własnoręcznie wykopanego grobu w dniu 18 grudnia 1941 r. Na miejscu tym stoi niewielki obelisk. Na tablicy napisano: „Wieczna pamięć Żydom z Żabia i okolicznych miejscowości, którzy zginęli z rąk nazistowskich katów i ich pomocników 1941–1942”. Pozostały mrożące krew w żyłach relacje z tej masakry, utrwalono haniebne czyny sąsiadów, zapisano także czyny godne. Ksiądz z „górnej parafii” Bohdan Odynśkyj ogłosił wiernym, iż odpowiadać będą przed Bogiem za krew Żydów, do której przelania mogli by się przyczynić, sam ocalił kilku od niechybnej śmierci od kul, siekier czy kijów.

Kilkanaście dni wcześniej lotem błyskawicy rozeszła się po całej żabiowskiej okolicy wieść, iż wszyscy Żydzi z sąsiedniej Jabłonicy pod pretekstem ochrony przed Rumunami zostali zamknięci przez miejscowych nacjonalistów w jakiejś piwnicy, a następnie bici i topieni we wzburzonych nurtach Białego Czeremoszu. Ocalała jedna kobieta, która dała świadectwo. W następnych dniach we wsi sąsiedniej udoskonalono ten proceder: wiązano Żydów trójkami drutem kolczastym i topiono dużo sprawniej. Zginęły 74 osoby.

Nie sposób nie przywołać tutaj jednej z opowieści o Baal-Szemie-Towie (Beszt), rozpowszechnionej szeroko wśród przedwojennych Hucułów w Jasieniowie, gdzie jak wiadomo Beszt był karczmarzem, a także we wsiach sąsiednich – iż Beszt błogosławił wioskę, aby Żydom nigdy nic złego się tam nie stało. Według innego podania błogosławił on Żydów, zapewniając, że żaden z nich nie utonie. I muszę dodać tutaj komentarz zamieszczony w końcowych latach trzydziestych w szkicu etnograficznym Ch. Chajesa Baal-Szem-Tow u Chrześcijan („Miesięcznik Żydowski” 1934): „…co się też ziściło. W okolicznych wsiach już nieraz się zdarzyło, że zabito Żyda, lecz w Jasieniowie nigdy (wł. – Krauthamer, Jasieniów Górny) (…) iż żaden z nich nie utonie i tak też jest po dzień dzisiejszy”.

Że mają szczęście, myśleli na pewno Żydzi z Hryniawy. Wspomniana wcześniej tłuszcza z drągami i siekierami zbliżała się już do tej wsi, chcąc w podobny sposób oczyścić ją z obcych. Hryniawscy Huculi przeciwstawili się jednak temu, mówiąc, że obowiązek ten spoczywa na miejscowych. I w Hryniawie rzeczywiście nie zabito ani jednego Żyda. Wszystkich natomiast wygnano do Żabiego, a ich majątki rozgrabiono. Większość zginęła wkrótce w Ilci, reszta może nad Kosowem, w Tatarowie, Delatynie, Jaremczu, Szeparowicach lub w komorach gazowych Bełżca.

Wszystkie ofiary zbrodni w Ilci wiedziały dokładnie o przebiegu Aktion w Kosowie, gdzie w ciągu dwóch dni, 16 i 17 października 1941 r., tuż za miastem Niemcy i pomocnicza policja ukraińska bez litości wymordowali 2088 Żydów, w większości członków ich rodów, sąsiadów i znajomych.

Przygotowując się do napisania tego artykułu, przeglądałem prasę ilustrowaną z ostatnich lat istnienia tego nieistniejącego świata. Fotografia: profesor Albert Einstein dający koncert skrzypcowy w jednej z berlińskich synagog, reportaże o budującej się nowej rzeczywistości w Palestynie. Apele zachęcające do wyjazdu, podziękowania dla Rockefellera za wsparcie budowy obiektów Erec Israel (tak ówcześnie określano zaczątki państwa izraelskiego). Doniesienia z Niemiec: widoki zamykanych sklepów żydowskich, rysunki z prasy niemieckiej przedstawiające Żydów pijących przez słomki krew z rozciętego ciała chrześcijańskiego dziecka. Kolejne doniesienie prasy niemieckiej o mordzie rytualnym i odgłosy oburzenia z całego cywilizowanego świata. Niezachwiane zaufanie do społeczności międzynarodowej, wsparcia rządów i finansjery. Pełne sale na uroczystych spotkaniach wpływowej społeczności żydowskiej w Nowym Jorku czy Paryżu. Żydowskie plakaty propagandowe nawołujące do pracy i budowy nowej rzeczywistości w Palestynie, utrzymane w powszechnej wtedy estetyce kultu siły, pracy, młodości i… walki. Prasowe relacje z uroczystej przysięgi żołnierzy z udziałem rabinów Wojska Polskiego. Wspólna wieczerza korpusu oficerskiego z żołnierzami narodowości żydowskiej z okazji Jom Kippur. Kuczki (szałasy) stojące na podworcach najelegantszych kamienic stolicy. Gwiazdy filmowe pierwszej wielkości z Hollywood przekazujące pozdrowienia dla czytelników. Przepych ślubu córki rabina Halbersztama w Bobowej, charyzmatyczne twarze cadyków cudotwórców otoczonych rozhisteryzowanym, oczekującym na cud tłumem chasydów…

Słonimski, Leśmian, Wierzyński, Stern, Tuwim, Peiper, Stryjkowski, Brandstaetter, Wittlin, Hemar, Brzechwa, Wat, Jasieński, Hertz, Jastrun, Gierowski, Sandauer, Korczak, Schulz…

***

Elizer Gertner przybył do Żabiego z powiatowego Kosowa. Jeden z jego dziadków, Mordechaj Hersch, prowadził tam duże przedsiębiorstwo, przez jakiś czas był także burmistrzem. Dziadek żony Elizera – Selci – to sławny ówcześnie Rabbi Sokol. Sam Elizer urodził się i dzieciństwo spędził w Mariampolu. Jeden z jego braci Jakob był znanym i poważanym lekarzem w Kosowie, gdzie w połowie lat trzydziestych również pełnił funkcję burmistrza.

Gertnerzy w Żabiem Słupejce, jak się już rzekło, byli właścicielami hotelu i restauracji, zwanych niekiedy zajazdem, ale także dużego gospodarstwa rolnego, innych nieruchomości oraz firmy zajmującej się handlem materiałami budowlanymi. W tym ostatnim zakresie głównym ich przedsięwzięciem było zorganizowanie dostaw materiałów na budowę obserwatorium na Popie Iwanie, oraz Muzeum Huculskiego. Jak się wydaje, tak naprawdę Gertner był organizatorem całego procesu budowlanego, w szczególności układał się z Hucułami i wypłacał im należność za wykonaną pracę. Stanisław i Irena Vincenz podkreślają w jednym z oświadczeń sporządzonych dla poparcia starań uratowanych z Shoah Danka i Mariana Gertnerów o jakieś odszkodowanie w Austrii, że Gertner jako przedsiębiorca prowadzący budowę obserwatorium wybrany został przez ministra rządu polskiego.

W kwestiach budowlanych oddajmy głos samemu Gertnerowi: „Tona koksu na dole kosztuje 22 zł, a na Pop Iwanie dwieście dwadzieścia […]. Oto jaka jest pozycja transportu. Sprowadziliśmy trzy tysiące dwieście furmanek! Zawiozłem na górę trzysta ton cementu, sto pięćdziesiąt ton cegły, dwadzieścia ton izolacji itd. itd. – oświadczył mi p. Lejzor Gertner, bogacz z Żabiego, prezes gminy żydowskiej, właściciel restauracji” (to z artykułu „Kuźnia nieomylnych przepowiedni na najbliższe 3 godziny. Stacja meteorologiczna na Pop Iwanie” zamieszczonego w popularnym „Ekspresie Porannym” z 9 sierpnia 1938 r.).

Henryk Gąsiorowski informuje w swoim przewodniku, że w zajazdach Gertnera i Dichtera funkcjonują stacje turystyczne PTT (cena za nocleg 1,5 zł dla członków PTT, 2,5 zł dla pozostałych, wycieczki 50 gr od osoby). Powszechnie chwalono jakość i cenę posiłków w restauracji (3 zł całodzienne wyżywienie, 1,5 zł trzydaniowy, smaczny obiad). We wspomnianym już wcześniej oświadczeniu Stanisław i Irena Vincenzowie ocenili, że hotel i restauracja Gertnerów, stojące nad samym brzegiem Czeremoszu, znane były w całej Polsce oraz że były dobrze prosperującym biznesem (czyli przynosiły właścicielowi zysk). Irena Vincenz wspominała, że zawsze chętnie zatrzymywała się u Gertnerów, była pod wrażeniem czystości tam panującej, twierdziła, że u Pani Gertnerowej mogłaby jeść z podłogi.

Elizer Gertner był założycielem i prezesem gminy żydowskiej w Żabiem. Angażował się w pomoc najuboższym członkom gminy. Syn Danek wspominał, że ojciec przed większymi żydowskimi świętami pakował do kopert pieniądze, które przekazywał ubogim członkom gminy (a takich była większość), aby również mogli świętować. Warto wspomnieć, że znaczna cześć społeczności żydowskiej w tamtym czasie identyfikowała się z ruchem syjonistycznym. Stąd też zarówno w Żabiu, a przede wszystkim powiatowym Kosowie działały organizacje syjonistyczne, agitowano za wyjazdem do Erec Israel, organizowano koncerty na rzecz wsparcia tej idei, dobrowolnie się opodatkowywano. Tu aż prosi się, by przypomnieć jedną z anegdot opowiadanych przez Stanisława Vincenza: „Kto to jest syjonista? To jest taki Żyd, który za pieniądze drugiego Żyda wysyła trzeciego Żyda do Palestyny”.

Rodzina Gertnerów, fot. z książki „Home is no more”

Elizer i Salcia Gertnerowie mieli czterech synów: Ariego (ur. 1916), Dawida/Danka (ur. 1919), Mirka/Mariana (ur. 1921) i Schimka (ur. 1922), którym starali się zapewnić jak najlepszą edukację „w mieście”. Jak z tego wynika, młodzi tylko na wakacje zjeżdżali do rodziców. Arie tuż przed wojną ukończył medycynę we Lwowie (dzięki znajomościom ojca obchodząc haniebny numerus clausus) i w momencie wybuchu wojny był początkującym lekarzem w Żabiu, u boku zaprzyjaźnionego z Gertnerami dr. Serwackiego. Danek studiował na Politechnice Lwowskiej, Mirek w szkole ekonomicznej w Kowlu, Schimek zaś uczęszczał do szkoły średniej w Kołomyi, uzyskując w 1940 r. maturę.

Lejzor Gertner znany był ze swojego zainteresowania sztuką. Zebrał ocenianą ówcześnie bardzo wysoko kolekcję sztuki huculskiej (malarstwo na szkle, broń, świeczniki, pasy, ceramika i in.). Opisywano wielokrotnie, także za granicą, „prywatne muzeum pana Gertnera”, on zaś sam traktowany był jako ekspert. Istniał jakiś związek między Lejzorem Gertnerem a dziełem życia Petra Szekeryka[1] Dido Iwanczik – być może Gertner finansował redakcję, a przynajmniej sporządzenie maszynopisu tekstu. Stanisław Vincenz w jednym z listów z lat sześćdziesiątych pytany, co stało się z tekstem książki, stwierdza wręcz, że jedynym człowiekiem, który wiedział, gdzie jest ukryty czy zakopany maszynopis, był właśnie Lejzor Gertner. Część swoich zbiorów Gertner przeznaczył do Muzeum Huculskiego. Szczęśliwie ocalały one w pożarze, który w nocy z 14 na 15 lutego 1936 r. strawił zajazd oraz sąsiednią willę Fundacji Skarbkowskiej (w której mieściła się stacja turystyczna PTT, dawniej „Dworek Czarnohorski”), gdzie w sali na parterze eksponowane były wspomniane zbiory. W zajeździe Gertnera powstawało podobno podstawowe dzieło o koniu huculskim autorstwa von Hackla, który spędził tam kilkakrotnie wakacje.

Wspominał późniejszy generał Józef Kuropieska (opis dotyczy przełomu 1938/1939): „Gdy byłem w Żabiem, odwiedziłem poznanego kiedyś miejscowego starozakonnego kupca o nazwisku (jeśli dobrze pamiętam) Gertner. Był zapalonym zbieraczem odzieży, sprzętu gospodarskiego i broni tego regionu. Wiele ze swych zbiorów ofiarował następnie muzeum. Człowiek ciekawy i światły. Żalił się do mnie, że synowie nie myślą o niczym godziwym, lecz jedynie o zarobieniu pieniędzy. Interesujące informacje i wnioski ze swych informacji przekazywał mi poufnie w rozmowach, jakie prowadziliśmy przy pejsachówce. Nie wróżył niczego dobrego zabiegom, jakie robiła Warszawa, w szczególności MSWojsk., z Hucułami, w których wmawiano, że są oddzielnym szczepem górskim, mającym kultywować swe zwyczaje i tradycje, nie poczuwając się do należenia do wielkiej wspólnoty ukraińskiej. Gertner utrzymywał, że jeżeli jeszcze dziś świadomość, że są Ukraińcami, nie dotarła do wszystkich, to jest jedynie kwestią niewielu lat. Najwybitniejsi z nich, mający w swoim środowisku uznanie, uważają się w głębi duszy za Ukraińców, niezależnie od tego, co o tym mówią publicznie. Po prostu uprawiają wyrafinowane cwaniactwo, chcąc przekonać dobrodziejów z Warszawy, że stoją na stanowisku odrębności plemiennej, i wykorzystują protekcje możnych, by załatwić swoje sprawy jak najwygodniej i najzręczniej. Czując poparcie «góry» w Warszawie, ostatnio bardzo często robią figle miejscowej administracji”.[2] Warto zwrócić uwagę, iż podobne narzekania karczmarza na „nowoczesnych” synów opisał w Połoninie Vincenz, być może jest to po prostu zapis jednej z rozmów pisarza z Gertnerem.

Prorocze były słowa Gertnera co do dalszego rozwoju wydarzeń historycznych, lecz obawy ojca co do synów chyba się jednak nie potwierdziły.

W czasie budowy obserwatorium na Popie Iwanie doszło podobno do niepokojów społecznych, a może nawet strajku. Z opowieści miejscowych: „Wkrótce po tym, jak kierownictwo nad budową przejął znany żabiowski przedsiębiorca i kolekcjoner Lejzor Gertner, zmniejszono stawki za usługi transportowe i pracę przy rozbijaniu kamieni. Te zmiany nie dotknęły tylko murarzy, których dniówka wynosiła 16 zł. Zastrajkowali woźnice i nie stawili się do pracy. Na ich miejsce Gertner znalazł innych chętnych z Jaworowa. Próbowali oni wwozić na Pop Iwan materiały, używając zwykłych, ciężkich czterokołowych wozów, jednak nadmiernie obciążone konie z wysiłku przegrzewały się i pokrywały pianą, co w połączeniu z ciągle wiejącymi zimnymi wiatrami spowodowało, iż zaczęły one masowo padać. Jaworowscy woźnice więc również porzucili robotę, a Lejzor Gertner zmuszony był wrócić do starych stawek. Ale na rozbijanie kamienia znalazł tańszych robotników, co w sposób istotny obniżyło koszty budowy”. Jak mówił w 2008 r. urodzony w 1919 r. mieszkaniec Ilci Andrej Spaskij: „Chcę wam powiedzieć, że wówczas na Huculszczyźnie to nie było państwo polskie, ale polsko-żydowskie”.[3]

Należy jednak obiektywnie stwierdzić, iż w obecnych opracowaniach ukraińskich przeważa opinia o dobrym zarobku, który można było otrzymać za pracę przy budowie obserwatorium. Zwróćmy przy tym uwagę, że była to chyba jedyna możliwość zarobienia gotówki w środku gór, w czasie kryzysu i przez ludzi nieposiadających kwalifikacji innych niż praca w lesie czy na gospodarstwie. Wspomina się, że furman z wozem zarabiał dziennie 24 „złotiki”, wypłacane (co należy podkreślić) natychmiast „do ręki”. Na górze przysługiwał też posiłek oraz furaż dla koni. Wiadomo, że w tej okolicy dniówka drwala w lesie wynosiła wówczas 5 złotych, kosiarza 2 złote, krowę można było kupić za 100–150 zł, zaś „metr” (kwintal) podstawowego dla Hucuła produktu żywnościowego, czyli kukurydzy – 20 zł. Z tym systemem płatności związana jest godna wspomnienia tragedia – w drodze na budowę zamordowany został przez nieznanych sprawców płatnik Tońko Manugiewicz z Żabiego. Ofiarę obrabowano z gotówki na wypłaty, sprawców nigdy nie wykryto. Z satysfakcją należy odnotować, że pogląd, iż budowa ta była dobrodziejstwem dla okolicznych Hucułów i stworzyła im możliwość godziwego zarobku, wypiera funkcjonujący do niedawna stereotyp polskich panów eksploatujących niewolniczo naród ukraiński. Historia więc zatacza koło i Gertnerowi jako biznesmenowi chyba oddana zostanie sprawiedliwość.

Świadectwem czasu jest opublikowana w 2004 r. praca domorosłego przedwojennego kronikarza Żabiego Jurija Huluka pt. Żabie (w oryginale zgodnie z wymową huculską Żebie). Sądy zamieszczone w tej książce są obecnie kontrowersyjne, wydaje się jednak, że dobrze odzwierciedlają opinie Hucułów o Żydach, szczególnie o ich rosnącej pozycji ekonomicznej w ostatnich latach II Rzeczpospolitej. Lejzor Gertner – co należy podkreślić – na tle innych wymienianych z imienia i nazwiska postaci wypada znośnie, w zasadzie prawie dobrze, w czym jest wyjątkiem. A oto fragment oryginalnej kołomyjki z epoki:

Posłuchajte ljudi dobri szo choczu kazaty
A ja choczu wam pro Żebie spiwanku spiwaty
A na Żebiu wsio żidiwskie, kotre grunt na riwnym
Wid samoho Kriwopolija – aż do Kriworiwni
Taj jek toto podumaty jek Żydy zrobyły
Wsji dołyny win zabrały, a werchy łyszyły.[4]

Piotr Kontny w pracy z 1929 r. Stosunki gospodarcze na Połoninach Wschodnio-Karpackich (Beskidy Huculskie), opracowanej na podstawie wyników delegacji Państwowego Banku Rolnego Oddziału we Lwowie podaje, że w gminie Żabie na 24 008 ha połonin do Żydów należało 7947 ha (m.in. połoniny Kiedrowaty, Kukuł, Szuryn), w gminie Hryniawa zaś na 36 068 ha żydowskich było 9547 ha. Zauważyć wypada, że odsetek gruntów we władaniu żydowskim wzrastał systematycznie do samego wybuchu wojny.

No cóż, jedna z relacji krajoznawczych, zamieszczona w poczytnym dzienniku, w odniesieniu do naszego bohatera używała określeń, które trudno nazwać dzisiaj poprawnymi czy sympatycznymi, typu: „osławiony Żyd Gertner – pijawka z Żabiego”. „Mały Dziennik” wydawany w Niepokalanowie, którego nakład przekraczał 200 tys. egzemplarzy, donosił np. w 1936 r.: „Huculszczyzna w szponach żydowskich”. Signum temporis.

Rozpowszechnione podobno były poglądy, jakoby Lejzor Gertner współpracował z „dwójką” czyli II Oddziałem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego (wywiad i kontrwywiad). Posądzani o taką współpracę byli nota bene chyba wszyscy gospodarze schronisk w Czarnohorze, a Ludwik Ziemblic ze schroniska pod Smotrecem uważany był wręcz za etatowego pracownika wywiadu, a może i nim był. Jak wynika z przytoczonej relacji generała Kuropieski, Gertner był dobrym rozmówcą, a w tamtych czasach, podobnie jak za PRL-u, zapewne można było zostać „tajnym współpracownikiem”, samemu o tym nie wiedząc. Warto jednak uważać o czym, a przede wszystkim z kim się rozmawia. Uwaga także dla współczesnych turystów odwiedzających Huculszczyznę.

W taki sposób postrzegania Żydów w Żabiem wpisuje się Rajmund Scholz w okrojonych niestety przez PRL-owską cenzurę wspomnieniach Wojna – lasy – ludzie (w wydanej przez Wydawnictwo Pojezierze książce usunięto nazwiska opisywanych postaci). Z rękopisu, do którego udało mi się dotrzeć w Ossolineum (Gawędziarskie silva rerum z galicyjskich kresów…, BOSS 16217 II/2), wyłania się demoniczna postać Lejzora Gertnera jako szarej eminencji mającej dostęp o każdej porze do ucha ministra spraw wojskowych generała Tadeusza Kasprzyckiego (jakoby mającego słabość do Żydów) i robiącej wspaniałe interesy na dostawach na wielkie państwowe budowy. Według tegoż autora (przypomnijmy – przez jakiś czas fundacyjnego nadleśniczego w Żabiem) wszelkie oficjalne delegacje, a było ich sporo, były przez Gertnera goszczone za bezcen stuletnim tokajem oraz głowacicą, której pochodzeniem, chociaż podlegała ścisłej ochronie, nikt się nie interesował. Autor wspomnień łączy także postać restauratora z delegalizacją wspólnej polsko-ukraińskiej spółdzielni „Zgoda” tworzonej w Żabiem w latach 30., a także przejęciem przez TPH utworzonego oddolnie teatru huculskiego ze spektaklem Wierchowińcy, wydaleniem z Żabiego dublańczyka[5] inżyniera Kuracha zaangażowanego we wspólne, polsko-ukraińskie działania, mogące być początkiem współpracy obu narodów w mikroskali Żabiego (nota bene tenże inżynier Kurach przez ukraińskie „Diło” w 1937 r. nazywany był „niegdysiejszym filarem partii radykalnej, który z Szekerykiem polonizował Żabie”). Autor cytuje swoją rozmowę ze starostą kosowskim K. Fialą, który czynił mu wyrzuty, że na ogłoszoną pożyczkę państwową nadleśniczy przekazał 100 zł, zaś restaurator – aż 1000! Charakterystyczny jest opis świty ministra Kasprzyckiego na moście w Żabiem: najpierw adiutanci i pułkownicy, zaraz obok Gertner, a dopiero gdzieś z tyłu wojewoda i starosta.

Warto odnotować, że tuż przed wojną, 28 sierpnia 1939 r., właśnie w zajeździe Gertnera odbył się ostatni zjazd grupy przyjaciół Stanisława Vincenza. Przedstawione na znanej fotografii „trzy asy”[6] z pewnością spotkały się tak naprawdę pod dachem jego gościnnego domu. Jak wymienia sam Vincenz: „Gdyśmy się spotkali ostatni raz wszyscy przyjaciele: my, Jerzy Stempowski, Piotr Borkowski, Henryk Tennenbaum, Zbinden z żoną, Wela Białostocka, Niuta Lipszycówna i wielu innych…”.

Jaki był los Gertnerów z Żabiego po wkroczeniu Sowietów? Wiadomo, że w dalszym ciągu prowadzili restaurację. Zajazd gościł przedstawicieli nowej władzy, w drodze ze Słobody do Bystreca po wypuszczeniu z więzienia zatrzymał się w nim i Stanisław Vincenz. Bawił tam także niejeden sowiecki aparatczyk, np. akademik Aleksander Orłow podróżujący w celu przejęcia dla nauki sowieckiej obserwatorium na Popie Iwanie na przełomie lat 1939/1940. Część rodziny Gertnerów zaangażowała się w prowadzenie działalności zgodnie z nowymi wymaganiami. Na przykład brat Lejzora, Joschua Gertner z Kosowa, na bazie swojej firmy utworzył kołchoz. Gertnerzy zostali jednak zmuszeni do opuszczenia swojego domostwa w centrum Słupejki i przeniesienia się do niewielkiego domku z ogrodem odległego od centrum wsi o ok. 2,5 km. Tuż po „referendum” i akcji paszportowej władze sowieckie złożyły Lejzorowi propozycję nie do odrzucenia, aby „wypożyczył” swoją kolekcję dzieł huculskich do Muzeum (Dzieduszyckich) we Lwowie. Gertner początkowo opierał się, nie mając jednak wyjścia. zgodził się to uczynić za pisemnym pokwitowaniem. Ten dokument wart był oczywiście tyle, ile papier, na którym został napisany. Dalsze losy zbiorów są nieznane, ocaleli Gertnerowie dowiedzieli się jednak, że zaraz po ucieczce Sowietów cała kolekcja została przewieziona do Niemiec, prawdopodobnie do Recklinghausen. Znajduje się tam do dzisiaj muzeum gromadzące ikony i dzieła sztuki ludowej, jedno z największych w Niemczech. I tu warto byłoby dobrze poszukać. Czytelnikom polecam wizytę na stronie internetowej tego muzeum – naprawdę robi wrażenie!

Kilka dni przed ucieczką Sowietów Lejzor Gertner jako jedyny Żyd z Żabiego został wezwany do stawienia się w budynku sądu w Żabiem (wezwania takie otrzymała inteligencja i działacze ukraińscy). Od niechybnej śmierci z rąk Sowietów lub Sybiru ocaliła być może Lejzora jego żona, która udała się z nim do więzienia i niewzruszenie stała u boku męża, oświadczając iż chce dzielić jego los, jaki by nie był. Obydwoje zostali wypuszczeni kilka godzin później. Pozostałych zatrzymanych wywieziono w nieznanym kierunku lub tuż przed ucieczką Sowietów zamordowano w budynku sądu. Po kilku dniach bezkrólewia i rządach Ukraińców władzę okupacyjną w Żabiem na kilka miesięcy przejęli Węgrzy i pominąwszy straty w majątku Gertnerów spowodowane mniej lub bardziej oficjalnymi rekwizycjami, okres ten uznać można za okres względnego spokoju i ciszę przed nieuchronnie zbliżającą się burzą.

W dniu 16 października 1941 r. we wspomnianej już Aktion w Kosowie z rąk hitlerowców i pomocniczej policji ukraińskiej zginął najstarszy syn Lejzora i Selci – lekarz Arie. Rodzice nigdy nie otrząsnęli się z tego szoku.

Wiedząc, jaki może być dalszy rozwój wydarzeń, Gertnerzy przenieśli się do innego domu za wsią, w którym znajdowało się ukryte pomieszczenie i zapasy mające pomóc w przetrwaniu. W kilku miejscach zakopano pieniądze i kosztowności. Po kilku tygodniach z Żabiego doszły do Gertnerów wieści, że zaczyna się zbierać tłum z kijami i siekierami. Młodzi Huculi, z którymi Gertnerzy pozostawali w przyjaźni, ostrzegli ich, aby natychmiast uciekali, jeśli chcą pozostać przy życiu. Swoje ostrzeżenie uzasadniali tym, że Lejzor Gertner jest w okolicy powszechnie znany i szanowany. Trzy dni i noce rodzina spędziła w lesie, widząc łuny palonych domostw i słysząc odgłosy strzałów. Jednego dnia, 18 grudnia 1941 r., w Ilci przestała istnieć cała społeczność żydowska Żabiego i okolicy. Gertnerów ukryła w chacie położonej na uboczu, niedaleko lasu, ich gospodyni Paraska, zamężna z Jurą Koszakiem. Po otrzymaniu informacji od Lejzora lekarz i były burmistrz Kosowa Jakob, przekupując dużą kwotą dowódcę policji pomocniczej z Kosowa Cholewczuka, udał się wraz z nim w okolicę Jasieniowa, gdzie umówił się na spotkanie z ocalałymi członkami rodziny brata. Idąc na to spotkanie, a było to w środku nocy, Gertnerowie spotkali grupę z siekierami patrolującą teren w poszukiwaniu uciekinierów – niedobitków pogromu. Jeden z członków tej grupy po zorientowaniu się, kogo spotkali, powiedział do pozostałych: „To Gertnerzy. Mogą iść dalej”.

W Kosowie synowie Lejzora znaleźli zajęcie, m.in. remontując siedziby i domy swoich oprawców, matka prowadziła dom, zaś Lejzor, będąc w ciągłej depresji, zapadał coraz bardziej na zdrowiu i zmarł latem 1942 r. Pochowany został na cmentarzu żydowskim w Kosowie. Nie doczekał więc najgorszego. Śmierć męża była kolejnym ogromnym ciosem dla pani Gertner. Niedługo potem Niemcy z miejscowymi policjantami przeprowadzili drugą część Aktion. W dniu 7 września 1942 r. zgromadzono wszystkich kosowskich Żydów, z których część zamordowano nieopodal miasta, zaś część pognano do getta w Kołomyi. Później niektórzy z nich zostali straceni w lesie w Szeparowicach, innych wywieziono do Bełżca, gdzie wszyscy trafili bezpośrednio do komór gazowych. Tam zginął najmłodszy z braci Gertnerów – Szymon. Los pani Gertner jest nieznany, a miejsce śmierci nieustalone. Dwu braciom: Marianowi i Dankowi udało się uciec z kolumny więźniów prowadzonych do Kołomyi. Obydwaj zostali przy tym ranni. Pomimo to Danek z narażeniem życia wrócił do Kołomyi, aby odszukać matkę i brata. Został znowu zatrzymany i trafił do transportu wiozącego Żydów do komór gazowych obozu w Bełżcu. Kolejnym cudem udało mu się w okolicy Ottyni uciec z wagonu i wraz z grupą innych ocalałych przedostać się na Węgry. Grupę tę, podobnie jak innych uciekinierów, przeprowadzili przez granicę za dużą kwotę dolarów – jak to określano – „przemytnicy”. Warto wspomnieć, że niektóre grupy nie docierały na miejsce przeznaczenia, a wszelki słuch po uciekinierach ginął. Nazwisko Gertner po raz kolejny jednak uciekinierom pomogło. Przemytnicy już mieli odebrać im pieniądze i nie wiadomo, czy tylko na tym by się skończyło. Wycofali się jednak z tych zamiarów, jak sami powiedzieli, z uwagi na szacunek dla ojca.

To co się stało z Żydami w powiecie kosowskim, przekraczało znacznie to, co stało się w innych częściach Małopolski Wschodniej. Według danych W. Kubijowicza z roku 1939 w powiecie kosowskim żyło 8125 Żydów (8,25% populacji), ze statystyki ludności sporządzonej przez Niemców na użytek władz Generalnego Gubernatorstwa w roku 1943 wynika, że w całym powiecie nie było już wtedy ani jednego Żyda. Podobne „rezultaty” osiągnięto tylko w powiatach Śniatyń i Tłumacz. W latach 1944–46 w statystykach polskiej komisji repatriacyjnej w całym powiecie kosowskim figurowało… 7 osób narodowości żydowskiej. Spalono synagogi, święte księgi, dokumenty gmin żydowskich (pinkasim), kroniki (reshimot).

Niech Twoje światło, Panie, tylko dniowi świeci
A tylko ciemność zachowaj dla nocy
Niech moja suknia ubogiej kobiety
Spokojnie leży na ławeczce w nocy.
Niechaj w klasztorze umilkną już dzwony,
Mój sąsiad Iwan niech ich nie kołysze,
Niech nocny wiatr odejdzie w inne strony
Żeby dzieciom w kołyskach było jak najciszej…

Nuchim Bomse: Modlitwa mojej matki o zmroku
(przełożył Czesław Miłosz)

Na Węgrzech rozpoczął się kolejny etap walki o życie obu braci Gertnerów. Aryjskie papiery pomógł im zdobyć, i to jest powszechnie znane, Stanisław Vincenz, nadając im przy tej okazji tymczasowe nazwisko Żaba. Pomógł także zalegalizować pobyt ich przyszłych żon: Jadzi i Heli. Dokumenty nie zapewniły jednak Gertnerom pełnego bezpieczeństwa. Kilkakrotnie byli denuncjowani, a sam Danek jeszcze przynajmniej dwukrotnie z narażeniem życia uciekał z więzienia. Po ostatniej ucieczce przedarł się do Rumunii, gdzie spotkał wkraczającą Armię Czerwoną. Pierwszy z napotkany krasnoarmiejców, i to w stopniu oficerskim, mógł być równocześnie ostatnim, bo prośbie o oddanie ocalałego przez całą wojnę zegarka towarzyszyć miał strzał z już wymierzonego pistoletu. Tylko kolejny przypadek sprawił, że tak się nie stało.

Historia rodziny Gertnerów opisana została kilka lat temu w krótkiej notce przez prof. Joannę Tokarską-Bakir w „Gazecie Wyborczej”. Historia tam opowiedziana nie do końca odpowiada faktom, jednak jak mi się wydaje, opowieść ta dobrze oddaje klimat relacji rodzin Vincenzów i Gertnerów, dlatego pozwalam sobie przytoczyć ją praktycznie w całości i bez komentarzy historycznych czy biograficznych.

Ktoś, kto od kilkudziesięciu lat tuż przed Wigilią przysyła wino do Heidelbergu rodzinie Vincenzów, musi mieć ważny powód. Skrzynkę odbiera teraz syn autora Na wysokiej połoninie, sędziwy już Andrzej Vincenz, emerytowany profesor slawistyki. Aby wytłumaczyć, o co mi chodzi z tym winem, muszę opowiedzieć pewną historię. Pomiędzy Krzyworównią, gdzie Stanisław Vincenz spędzał dzieciństwo, a Bystrecem, w którym w roku 1926 zbudował sobie dom, leży huculska wieś Żabie. W przedwojennym Żabiem było trochę sklepów żydowskich i takaż karczma czy raczej zajazd, prowadzony przez rodzinę Gertnerów. Zajazd ten, zbudowany na planie kwadratu, miał wewnętrzne podwórze, gdzie zostawiało się wozy i konie. Prowadziła doń brama „na wciąż otwarta”, którą jednak na noc zazwyczaj zamykano. W zajeździe tym rodzina Vincenzów często nocowała. Irena Vincenz, żona Stanisława, zachwycała się czystością tego miejsca. „U pani Gertnerowej – mówiła – można by z podłogi jeść”. Rodziny były od dawna zaprzyjaźnione – któryś Gertner wydzierżawił ów zajazd jeszcze od dziadka Stanisława Vincenza. Gertnerowie mieli trzech synów: Ariego (czyli Lwa), Daniela i Mirka. Wszyscy chodzili do polskiego gimnazjum. Najstarszy, Arie, studiował we Lwowie. Gdy weszli Niemcy, jego pierwszego zabili.

Losy dwóch młodszych Gertnerów były zawiłe i nieprawdopodobne. Mirkowi udało się uciec z bydlęcego wagonu, do którego Niemcy zapakowali go wraz z babcią Gertnerową. Z jej błogosławieństwem uciekł przez dziurę, którą wystrugał scyzorykiem w podłodze. Daniel, schwytany przez Niemców, maszerował właśnie szosą w stronę powiatowego miasta Kosowa, być może na miejsce egzekucji. Szedł z kolumną czterystu Żydów, eskortowanych przez dwóch esesmanów. Nagle przypomniał sobie, że za chwilę będzie las. Przekazał sąsiadom, że gdy gwizdnie, powinni uciekać, jedni na lewo, drudzy na prawo. Będą strzelać, ale wszystkich przecież nie zabiją. Gwizdnął i skoczył do lasu, sam jeden. Niemcy strzelali, na szczęście nie trafili. Ukrywając się w lasach, bracia, którym los pozwolił się odnaleźć, napotkali miejscowych opryszków („wy jesteście Gertnerucy, więc was nie zabijemy” – usłyszeli). Przy ich pomocy przedostali się na Węgry i trafili do przebywającego tam już od roku Stanisława Vincenza. Pisarz pomyślał, że trzeba im załatwić papiery i to nie jakieś podrabiane, ale prawdziwe, oficjalne. Polscy uchodźcy na Węgrzech byli pod opieką miejscowego Ministerstwa Spraw Wojskowych. Kierownikiem departamentu wystawiającego Polakom dokumenty był ojciec późniejszego premiera Węgier, Antal. Pan Stanisław wyłuszczył mu sprawę, choć widział go po raz pierwszy w życiu. Gdy skończył, Antal zwrócił się do niego per ty: „Więc jak chcesz, żeby oni się nazywali?” (jak się dowiaduję od profesora Andrzeja Vincenza, Węgrzy mieli zwyczaj przechodzić na ty, uznawszy kogoś nie za niższego, ale za równego sobie). Vincenz zaproponował, żeby obaj żabiowcy nazywali się „Żaba”.

Z nadejściem Rosjan na Węgrzech zapanował głód. Aby dostać trochę mąki na mamałygę, rodzinie Vincenzów przyszło wyprzedawać resztki garderoby. Gdy i ta się skończyła, pani Irena wręczyła Danielowi lub Mirkowi swoją ślubną obrączkę, prosząc, by wymienili ją na dolary. Pieniądze te pozwoliły im jakoś przeżyć. Gdy Vincenzowie znaleźli się w już w Wiedniu, obrączka została im przez Gertnerów zwrócona. Daniel i Mirek Żabowie szczęśliwie przeżyli wojnę, a nawet zarobili pieniądze na handlu z Rosjanami. Gdy wojna się skończyła, też przedostali się do Austrii. Dzięki temu od przeszło pięćdziesięciu lat, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, do rodziny Vincenzów (obecnie w Heidelbergu) przychodzi z Wiednia przesyłka z białym winem z Żabiego”.[7]

Po wojnie bracia Gertnerowie osiedli w Austrii, po drodze zaliczając wiele krajów, w tym Jugosławię, Grecję, Turcję, Brazylię, Niemcy, Szwajcarię. Prowadzili szereg przedsiębiorstw, stworzyli m.in. dużą firmę sprowadzającą na rynki europejskie maszyny wyprodukowane w Związku Radzieckim. Firmy te, połączone w grupę kapitałową, funkcjonują obecnie pod nazwą GertnerGroup z siedzibą w Wiedniu przy Fillgradergasse 7. Filie GertnerGroup ulokowane są w Niemczech, Rosji, na Białorusi i Ukrainie. Obecnie prezesem jest Aleksander Gertner – syn Mariana/Mirka Gertnera. Założyciele firmy, synowie Lejzora, już zmarli: Marian w 2000 r., Danek w 2005 r.

Oprócz biznesu bracia Gertnerowie poświęcili się działalności społecznej. Danek znaczne środki przeznaczył na rozwój Międzynarodowego Instytutu Badań nad Holokaustem (na jednym ze zdjęć przecina wstęgę odnowionego gmachu wraz z premierem Izraela Ehudem Barakiem), ufundował także stypendium doktoranckie swojego imienia. W znanym Centrum Medycznym Sheba w Tel Hashomer działa Instytut Genetyki Człowieka im. Danka Gertnera. Jedną z bardziej znanych galerii sztuki współczesnej w Izraelu jest Danek and Jadzia Gertner Gallery w Tel Aviv Museum of Art mieszcząca się w Helena Rubinstein Pavilion for Contemprorary Art (6 Tarsat Blvd, 64283 Tel Aviv, Israel).

W roku 2000 w Yad Vashem w Jerozolimie ukazała się książka Jehoschuy Gertnera i Danka Gertnera Der Untergang von Kosow und Zabie (w przekładzie angielskim Home Is No More. The Destruction of the Jews of Kosow and Zabie), z której pochodzą zamieszczone w niniejszej pracy opisy dotyczące wydarzeń lat 1939–1945. Na zakończenie oddajmy głos samemu Dankowi Gertnerowi:

Upłynęło już ponad pół wieku od Holokaustu. Ponieważ jestem jedną z bardzo niewielu osób z całej rodziny, które ocalały, moi siostrzenice i siostrzeńcy postanowili, że powinienem przelać na papier wszystko, co mogę jeszcze przywoływać z pamięci z tamtych czasów. Przez długi czas i z różnych powodów nie chciałem się do tego zabrać. Ale gdy zmarła moja ukochana żona Jadwiga, aby zapełnić powstałą po jej śmierci pustkę, zdecydowałem się zrobić to, czego pragnęli moi przyjaciele i rodzina. W smutnej pustce, która powstała w moim wnętrzu, wiele z tego, co pozornie było już dawno zapomniane lub przytłumione, teraz na nowo ożyło, wyraźnie i wzruszająco. Mimo wszystko było to nadzwyczaj dla mnie bolesne, przeżyć na nowo wir, który porwał nas tyle dziesiątek lat przedtem.

Byłem świadkiem największej ze wszystkich zbrodni przeciwko ludzkości. Przez wszystkie te lata byłem ciągle prześladowany przez trzy pytania.

Pierwsze: Dlaczego z wszystkich ludzi właśnie ja utrzymałem się przy życiu? Inni byli na pewno bardziej zdolni i inteligentni, ich przeżycie przyniosłoby większy pożytek rodzajowi ludzkiemu niż moje. Byłem być może zdolny utrzymać się przy życiu, ponieważ miałem pewne i mocne przeświadczenie w swoim wnętrzu, że chcę się uratować. Moja żona nie była zadowolona, kiedy przedstawiałem się jako swój własny wybawca; uważała to za bluźnierstwo. Być może miała rację. Żaden z milionów zamordowanych nie pragnął śmierci. Ani jedna dusza. Jednakże ja też wierzę w przeznaczenie. I utrzymałem się przy życiu.

Drugie: Jak jedni ludzie mogli traktować innych ludzi tak brutalnie, zbrodniczo i nieludzko? Ludzie, którzy sami byli dziećmi, matkami i ojcami, którzy mieli rodziców, dziadków, braci i siostry, i dzieci, które kochali? Co sprowokowało ich do popełnienia takiej zbrodni z perfekcjonizmem, radością, satysfakcją, dumą? Jak, po tym wszystkim, co czynili, mogli wracać do domu wieczór po wieczorze, jako szczęśliwi ojcowie, dziadkowie i bracia, zachowując się tak, jak gdyby nic nie zdarzyło – a naprawdę tak, jak gdyby oddali rodzajowi ludzkiemu wielką przysługę? Przez wiele lat ta zagadka pozostała dla mnie niezrozumiała. Nigdy nie będę mógł znaleźć zadowalającej odpowiedzi.

Trzecie: Jak jest to możliwe, że kilka narodów obdarzonych jest wrodzonym okrucieństwem i złem, które, gdy są przywoływane choć trochę, mogą doprowadzić wielu do współudziału w zbrodniach, a prawie wszystkich do milczącej zgody? Holokaust nie był pracą jednego człowieka lub małej grupy ludzi, rękę do zbrodni przyłożyły wielkie rzesze osób, wszystkich orientacji życiowych, chociaż rzadko były osobiście jej wykonawcami. Większość nie maltretowała Żydów osobiście, niewielu osobiście mordowało Żydów. Ogromna większość nie zamęczała innych własnymi rękami; mało kto dopuścił się zabójstwa. Wystarczająco wielu podejrzewało, wiedziało, co dzieje się dookoła, albo wyraziło zgodę na rozlew krwi. Niektórzy mogli mieć udział w rzezi przez oportunizm lub z innych powodów. Gdzie są winni, gdzie są ci, którzy są świadomi ich zbrodni?

Wielokrotnie, przez całe moje życie rozważałem te pytania, próbując znaleźć wiarygodne odpowiedzi. Daremnie. Przez dziesiątki lat zastanawiałem się na próżno.

Być może te odpowiedzi wymagają obiektywnego spojrzenia historyka albo filozofa, nieobciążonego takimi emocjami – i nie czującego presji kogoś tak bezpośrednio zaangażowanego. Jednak moje życie to moja własna rzeczywistość. Nie mogę odrzucić tego, kim byłem wtedy i kim stałem się dzisiaj. Moja rodzina pochodzi z Żabiego.

Kirkut w Żabiem, fot. arch.


[1] Petro Szekeryk-Donykiw (1889–1941?) – huculski działacz społeczny i polityczny. Zarys jego biografii autorstwa Andrzeja Wielochy znalazł się w „Płaju” nr 35 (przyp. red.).

[2] J.Kuropieska: Wspomnienia oficera sztabu 1934–1939, KAW, Kraków 1984.

[3] J.Zelenczuk: „Budiwnyctwo Astronomo-Meteorolohicznoji Obserwatoriji na Hori Pop Iwan Czarnohirśkyj”, Ukrajinoznawstwo 2010, nr 3.

[4] Zełenczuk, op.cit.

[5] Tzn. absolwenta sławnej szkoły rolniczej w Dublanach pod Lwowem (przyp. red.).

[6] Chodzi o zdjęcie T. Dohnalika przedstawiające Stanisława Vincenza, Mieczysława Orłowicza i Petra Szekeryka-Donykiwa, opublikowane w „Płaju” nr 35, s. 122 (przyp. red.).

[7] J.Tokarska-Bakir, Gazeta Wyborcza z 17  IV  2003.

 

Udostępnij