Jan Skłodowski
O takich miejscach mówi się dziś, że są magiczne. To prawda, bo i przed laty, choć takie określenie nie było w modzie, odczuwało się to właśnie tak.
Przed laty, w początku lat siedemdziesiątych, to dla mnie prawie wczoraj. Ale dla dzisiejszych tatrzańskich wędrowców to prehistoria — nic dziwnego, przecież to stulecie ubiegłe, ba, tysiąclecie nawet. Czyli mogę napisać, że będzie słów kilka o zdarzeniach z ubiegłego tysiąclecia… Brzmi to ładnie, bardzo historycznie. Prawie jak wspomnienie wykopaliskowego turystycznego mamuta.
Tamte czasy to moje lata studenckie. Wędrowałem po Tatrach i samotnie, i w małych koleżeńskich grupkach. Wędrowałem wszędzie. Dziś, po latach mogę się przyznać — choć to może wyznanie niezbyt edukacyjne — po wszystkich niegdysiejszych, wtedy już od dawna skasowanych przedwojennych szlakach i nieznakowanych perciach, z ambicją wejścia bez liny, gdzie się tylko da, czyli po drogach odpowiadających „jedynce” z przewodnika Tatry Wysokie Paryskiego. Prowadziły mnie w Tatrach Wysokich, prócz wymienionego przewodnika, przedwojenne mapy i opisy Zwolińskich. Nie tylko zresztą po ich polskiej części — Tatry Słowackie, choć trudniej dostępne z powodu obwarowań granicznych, były osiągalne na kilka dni w ramach tzw. konwencji turystycznej.
Na takie „nielegalne” wyprawy należało oczywiście wyruszać skoro świt, by znaleźć się na szlaku przed pojawieniem się na nim strażników, czyli — jak się wtedy mawiało — filanców. Skoro świt, to znaczy z Zakopanego o czwartej rano lub z Rusinowej o podobnej porze. Inaczej przejście na przykład grani Wołoszyna od Krzyżnego w dół mogłoby zostać udaremnione i nawet obłożone mandatem, choć jak żartowaliśmy, może nie pełnej wysokości, jako że posiadaliśmy legitymacje studenckie, uprawniające przecież do zniżek.
Rusinowa była punktem etapowym w drodze w wyższe partie Tatr. Bywała też i punktem wyjścia, gdy nocleg miał miejsce w szałasie Dziadka i Babki.
Ale zdarzało się też, że była docelowym punktem krótkiej wycieczki, zwykle tuż po przyjeździe w Tatry, dla „rozkręcenia się” i aklimatyzacji, a także wtedy, gdy nastawały dni dłuższej niepogody i nie sposób było wysiedzieć w zakopiańskiej kwaterze. A przy bytności na Rusinowej nie można było nie zbiec do pobliskich Wiktorówek dla pokłonienia się Matce Boskiej Jaworzyńskiej — Królowej Tatr; przybywało się do niej także specjalnie w wielkie święta, wędrując Doliną Złotą z pochodniami na Pasterkę czy w sylwestrową noc.
Szałas na Polanie Rusinowej (fot. J. Skłodowski, 1970)
Na Rusinowej gospodarzyli bacowie, owym autentycznym, odwiecznym gospodarowaniem pasterskim, którego tamte lata były w zasadzie już ostatnimi. Żyła jeszcze tradycja zimowania na hali przedstawicieli honornego rodu Murzańskich. Hala pełna była szałasów i szop i stanowiła żywy skansen dawnego tatrzańskiego wypasu.
Było to w początkach września 1970 r., kiedy nie tylko dłuższa mglista pogoda, ale i potrzeba zdobycia zaprawy przed wyruszeniem na Słowację przywiodła mnie w te strony. Dojazd autobusem PKS z Zakopanego był możliwy wówczas jedynie do Brzezin, dalej już perpedes do Zazadniej i wylotu Doliny Filipka. Po przejściu jej dolnego odcinka skręciłem w prawą odnogę, prowadzącą do Filipczańskiej Polany, na której znajdowały się jeszcze pasterskie szałasy, choć wypas został tam już zakazany. Był to ostatni rok ich istnienia, niebawem zostały albo zdewastowane, albo spalone, i to zdaje się — przez służby TPN, by raz na zawsze uniemożliwić prowadzenie wypasu, który jako działalność indywidualna godził w pryncypia ekonomiczne i nie tyle w porządek, co raczej bałagan minionego systemu. Odchodząc, wykonałem kilka zdjęć tej polany i znajdujących się na niej szałasów. Nie przypuszczałem, że w roku następnym nie będzie już tam czego fotografować.
Po opuszczeniu polany skierowałem kroki ku Wiktorówkom i Rusinowej. Na tej ostatniej królowali latem w swym starodawnym majestacie Dziadek i Babka. Po prostu — Dziadek i Babka. Ich nazwisko — Kobylarczyk — mało kto znał, tak jak i ich imiona: Aniela i Ludwik. Zresztą dlaczego niby mieli nie być Dziadkiem i Babką, skoro nimi byli? Jakby żywcem wzięci z wiersza: „Byli sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje…”. Stanowili typ górali z epoki Chałubińskiego, bo i rodzili się, choć już nie za jego życia, to w każdym razie jeszcze w tamtej epoce, gdy płacono koronami i krajcarami, gdy była tam Galicja. On zapewne nieco starszy, stateczny i godnie zasiadający na ławie przed szałasem, gęby darmo nie otwierał, a jak zapytał, to z ciekawości wieści przyniesionych z dołu, świadom, że ci, co ze świata, to nawet i o górach więcej od niego mogą wiedzieć, jako że chętnie wypytywał o nazwy szczytów pięknie rysujących się w panoramie i prosił nawet, by mu takową wyzdajać na kartce z zeszytu wydartej i dokładnie nazwami ich opisać — więc Jagnięcy, Kołowy, Baranie Rogi, Śnieżny, Lodowy… Co też w miarę swej wiedzy ambitnego studenckiego tatrologa starałem się wykonać. Innego temperamentu była Babka — drobna, ruchliwa, z tą bystrością i zwinnością gaździny, co to jest jednocześnie wszędzie, wszystko widzi i słyszy, ale przyjaźnie i życzliwie, by służyć pomocą, gdy gościowi czegoś potrzeba — noclegu w szopie na sianie, herbaty, żętycy… Nocleg nie był potrzebny, pewnie szklanka napoju, zresztą moja bytność u gościnnych gazdów nie trwała długo, jako że niebawem powędrowałem dalej, nie zapominając jednakowoż wykonać zdjęcia starodawnego szałasu — siedziby Dziadka i Babki. I znów okazało się, że był to ostatni rok, kiedy ich sadybę można było uwiecznić na kliszy, gdyż w niedługi czas potem została bodajże „urzędowo” spalona…
Na Rusinową dotarłem ponownie w kilka lat później, w roku 1976, stęskniony za niezwykłym klimatem tego miejsca. Gazdowała już tylko Babka, czyli Kobylarka, jak też o niej mówili starsi górale, która przekształciła w główną siedzibę dawną szopę. Przemieszkiwała w jej parterowej części stale, bo aż do mrozów. Małe okienko wpuszczało do pomieszczenia nieco dziennego światła, rozświetlającego nie tyle mrok, co dym z obudowanego paleniska, który nie zdołał ujść przez blaszaną, wypuszczoną na pole rurą. Dopiero po przyzwyczajeniu oczu i nosa do gryzącej dymem ciemności można było dostrzec pod ścianą ni to pryczę, ni to legowisko, które wieczorem, po powrocie z kaplicy na Wiktorówkach oraz dopełnieniu obrządku wokół szałasu i turystów, zajmowała Babka. Turyści mieli dla siebie wymoszczoną sianem powierzchnię na pięterku, czyli strychu. Gramolili się tam po drabinie przystawionej do otworu-włazu w dranicowym dachu. Bywali tam w zasadzie jedynie w nocy, bo w dzień włóczyli się po okolicznych wierchach i halach, po powrocie spożywali studenckie jadło na zbitych z desek stołach ustawionych przed szałasem, zaś wieczorem gromadzili się przy gitarze na dole u Babki, która leżąc na swym wyrku przysłuchiwała się studenckim śpiewaniom, nabierając jednocześnie przez długie tygodnie tego rytuału, odbywającego się przecież w dymie watry, właściwości dobrze uwędzonego oscypka.
Przesiadywali tam nie tylko młodzi. Stałą bywalczynią u Babki była niejaka pani Niusia, bodajże warszawska nauczycielka, o której młodzi śpiewali rymowanki, zaś ona sama odwzajemniała się przedwojennymi opowieściami, jak to sprawdzała ją przyszła teściowa, czy nadaje się na synową: próba polegała na tym, że dostawała od niej motek wełny mocno splątanej z poleceniem: „Wyprowadź mi teraz, kochanie, z niego nitkę…”. Niestety, nie pamiętani już, jak z tej próby wyszła pani Niusia i jak wobec tego potoczyło się jej życie rodzinne…
Kolejny raz odwiedziłem Rusinową i szałas Babki we wrześniu 1982 r., więc w pierwszym roku stanu wojennego. Tatry były nieco wyludnione, ponieważ do wejścia w nie była potrzebna przepustka wydawana na milicji w Zakopanem. Chodzenie po górach w ogóle nie było przez ówczesne władze mile widziane, wiedziano dobrze, że przez linię graniczną podają sobie ludzie przychodzący od strony Polski i Słowacji w umówionym miejscu i czasie identyczne plecaki, których zawartość mogła rozprzestrzeniać po bratnich krajach zniechęcenie do panującego wówczas systemu… Pojawiły się właśnie wtedy kuriozalne, drukowane na dużych płachtach rozwieszanych po Zakopanem rozporządzenia, zabraniające m.in. „prowadzenia rozmów przez linię graniczną”…
U Babki było pustawo, ledwie kilkoro studentów na strychowym posłaniu. Wieczorem wybraliśmy się wszyscy na mszę na Wiktorówki, a było to akurat w dzień święta Podwyższenia Krzyża. Msza była, pamiętam, wyjątkowo nastrojowa, dopełniona śpiewem uczestników i dźwiękami fisharmonii. W pewnym momencie skrzypnęły drzwi i wsunęły się dwie postaci w mundurach. Byli to nasi żołnierze z placówki WOP na Palenicy Białczańskiej, młodzi chłopcy, zapewne ze służby zasadniczej. Stanęli cicho pod ścianą, w najbardziej mrocznej części kaplicy, by być, ale nie być widocznymi, świadomi z pewnością represji, jakie ściągnęliby na siebie od przełożonych, gdyby dowiedzieli się oni o takiej ich „nieprawomyślnej” eskapadzie. Po mszy była wspólna herbata na dole (jak żartowaliśmy, zaparzana na święconej wodzie) i długo toczące się dyskusje na tematy najważniejsze — oczywiście nasi żołnierze nie byli już tam obecni. Powrót na halę do szałasu Babki zakończył się niezwykłym i zupełnie nieoczekiwanym akcentem — któryś z jej gości rozsiadł się z fletem na podejściu na Gęsią Szyję i czarownym dźwiękiem tego instrumentu układającym się w jakąś południowoamerykańską melodię napełnił niezmąconą niczym tatrzańską nocną ciszę.
Następnego dnia rano Babka jak zwykle wybierała się do kaplicy na Wiktorówki. Poprosiłem ją, by przystanęła, abym mógł jej zrobić zdjęcie, nie tyle upozowane, co po prostu nieporuszone. Górale w ogóle chętnie dawali się fotografować, tak było i tym razem, jednak gdy Babka wsparła się o drabinę, a ja przymierzyłem się aparatem, stwierdziła, że jak się ktoś daje fotografować, to niedługo umrze. Nie pomyślałem nawet przez chwilę, że w tym wypadku tak się właśnie stanie.
Była to moja ostatnia bytność u Babki, ostatnie z nią spotkanie i ostatnie zdjęcie, jakie jej wykonałem — myślę, że też ostatnie, jakie jej w ogóle zrobiono. Po powrocie do Warszawy wywołałem film i wykonałem dwa powiększenia, które oprawiłem w proste, drewniane ramki ze szkłem. W kilka lat później przyniosłem je w zimie na Rusinową. Szałas był zamknięty, ale nie na klucz, i krył tę pustkę i zaniedbanie, które mówiły, że Babki nie ma już na zawsze. Wszedłem do środka i na ścianie pachnącej dymem wygasłej watry powiesiłem przyniesione zdjęcie, by choć w ten sposób mogła znów znaleźć się w swej gazdówce. Drugie zaniosłem do świetlicy na Wiktorówkach. To pierwsze zniknęło chyba gdzieś po roku, drugie do dziś nie opuściło swego miejsca. Dzięki temu Babka, która ma z pewnością niemało zajęć na dalekich niebieskich halach u Pana, nadal przebywa na swej ukochanej Rusince, nadal wita wchodzących i zaprasza jak niegdyś na herbatę utrudzonych tatrzańskich wędrowców.