Hierotej Pihulak (Єротей Пігуляк) 1851 – 1924
Poniższy tekst jest jednym z rozdziałów książki Hieroteja Pihulaka „Werchowyński Zhadky. II. Nad ozerom” (Czerniwci 1909. ss. 190–204). Autorowi poświęcamy w 50 tomie „Płaju” obszerny artykuł.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Wszędzie ładnie i pięknie, a na mojej Werchowinie, wysoko nad Czeremoszem, i tak najpiękniej. Jak dziecko nawet przy najulubieńszych zabawkach jedną ma tylko myśl: Do mamy, do mamy!– tak i mnie wypełnia całego Werchowina: Na Czarnohorę! Nad jezioro!
Piękne są Alpy z wielkimi, prosto w niebo strzelającymi skalistymi szczytami, piękne są krasowe krajobrazy o fantastycznych formach, ale wszystko to jakieś gołe, za ostre, a kras dyszy po prostu pustką…Co prawda klimat wynagradza te niedostatki, ale nadaremnie wypatrywałem tam rozległych przestrzeni zielonych połonin z pysznymi, bujnymi lasami smrekowymi naszych Karpat. Tam wybujała gigantyczność przyrody aż do przestrachu, tu spokojna, miła dostojność; tam młoda bujność, tu spokojne umiarkowanie; tam ostre, szorstkie skały, tu zaokrąglone, umajone miękką zielenią kopuły. I nie dziwota, bo Alpy są geologicznie młodszym tworem, a Karpaty starsze, rozmyte, wyrównane, wygładzone, dominuje w nich stateczność i powaga dojrzałego wieku. Patrzę z mojego ganeczka na ciche, lśniące lustro jeziora, na ten spokój, który rozścielił się nad wysokimi połoninami, oświetlonymi łagodnym światłem porannego, jesiennego słońca – i w moją duszę wlewa się spokój, harmonia i równowaga tego miłego obrazu.
Już jesień, pierwsze dni września. Czas ruszać. Żal porzucać, ale trzeba. Żal, prawdziwy żal; bo nie ma milszego, łagodniejszego obrazu niż cudowny krajobraz pięknej, jesiennej, słonecznej pory i wierchów nad Czeremoszem.
Wczoraj pożegnałem się z potokami i pstrągami daleko aż pod Czarnohorą, a dzisiaj pójdę do Burkutu, popatrzę, jak wygląda po sezonie kąpielowym, potem na Czywczyn, potowarzyszę pasterzom przy zejściu chudoby do wiosek po połonińskim sezonie, mają dzisiaj wyruszać. Moje tłumoki już wysłane wczoraj, teraz podróżuję dalej sam. Jestem gotowy do drogi: złożona wędka i flet na plecy, kapelusz na głowę, nogi za pas i naprzód za potokiem przewodnikiem w dół. Ale nie jestem samotny. Widzicie te fale w potoku? Widzicie, jak chwytają promienie słoneczne, widzicie, jak droczą się z kamieniami w biegu? Słyszycie, jak się śmieją, jak śpiewają, jak wołają, jaką sprawiły muzykę? Aż serce drży. Oto cudowni towarzysze! Tak wypełniają serce i duszę, tak szczerze towarzyszą w drodze!
Zeszliśmy nad Czeremosz. Ja poszedłem w górę, a one zlały się z rzeką i popłynęły w dolinę. A Czeremosz posyła mi z góry swoje szumne fale na spotkanie. Idę dalej w zadumie w górę rzeki. Dochodzę do Burkutu. Spokój i samotność. Nie ma spacerowiczów, nie słychać głosów, nie ma żadnego echa, nie ma znajomych, jak zazwyczaj. Ławki na promenadzie opuszczone, samotne, próżne. Siła cudownych smreków, przejaśniona promieniami porannego słońca, chce coś mówić, ale nie jest w stanie, tylko dyszy leśną, życiodajną, pachnącą żywicą. Usiadłem na ławeczce, tam gdzie nieraz spotykałem miłych znajomych, którzy zrywali się z uciechą na mój widok. Nie ma nikogo. Tylko za plecami hałasują fale, szumi Czeremosz. Nawet głosu psa nie słychać, nawet pies nie zaszczeka, nie wyjdzie na spotkanie. Czemuż tak smutno! Może spotkam jeszcze kogoś w leśniczówce albo koło domu zdrojowego, albo tam wyżej, koło źródła, gdzie chodzili kuracjusze pić wodę, może ktoś się zabłąkał? Idę cicho, w samotności. Tam dalej bieleje leśniczówka, a naprzeciw turkotliwa kręgielnia nad Czeremoszem. Niema nikogo, kręgielnia teraz cicha, milcząca, tylko słońce rozpanoszyło się w jej wszystkich zakątkach. Potoczek odzywa się przyduszonym szemraniem.
Tam w górze nad potoczkiem stoi jednopiętrowy dom zdrojowy. Okna zamknięte, nikt z nich nie wygląda. A tam, pod wzniesieniem, pod smrekami huśtawka, nie porusza się wcale. Przed tarasami domu trawnik. Na rabatkach jeszcze przekwitają astry, niecierpek balsamina, lobelia, floksy, driakiew[1], oblane słonecznym światłem, jakby chciały się poskarżyć, że są tak opuszczone.
Z okien nikt nie wygląda, na werandzie pustka, wszystko nieme. Stoję oparty o poręcz pierwszego tarasu i rozglądam się. Okna ślepe, weranda głucha, huśtawka śpi, kwiaty zdziwione. Ba, wszystko zdziwione, pyta niemo: skąd się tu wziął spóźniony gość, tak daleko i wysoko w naszej opuszczonej wierchowinie?
Tam w dolinie pobłyskuje w słońcu Czeremosz, za nim pną się do góry jasno oświetlone smrekowe lasy, a powyżej nich wyziera jasna połonina. Dokoła nic więcej poza stromymi smrekowymi lasami, a tu, w jarze, zagęściło się słoneczne światło, napełniło jar i tli się cicho nie gasnącą jasnością, a cienie przedziwnie grają ze słońcem. Powietrze napełnione taką tajemniczą światłością, taką niedzielną świątecznością, że onieśmielony nie wiesz, jak się zachować w niespotykanym nastroju przyrody. Rozmyślam, nie, myślę, nie, marzę i rozpamiętuję duszą.
Bajka, bajka chodzi jarem niewidzialna. Ależ nie, to nie bajka!… Tu świetlana cisza, rajski spokój. Nie, to nie bajka, tylko tajemnicze weselne spotkanie słońca z ziemią. Zerwałem się i przyczaiłem w cieniu jarzębiny cudownie przystrojonej czerwonymi jagódkami, zobaczę, co będzie? Patrzę, jasne słońce chodzi jarem, obejmuje ciepłymi promieniami chłodną, ciemną ziemię. Poweselała ziemia, uśmiecha się wielkanocnym światłem. Leży rozkosznie i wchłania gorące pocałunki słońca. Marzy, drży, tonie w rozkoszach słonecznych pieszczot. Mija chwila za chwilą, stoję nieruchomo, stoję i ogarniają mnie dziwne uczucia. W duszy odezwała się tęsknota, mignęła trwoga: a nuż mnie zobaczą? Rozgniewają się. No i zobaczyli. Mignął cień po ziemi, zachmurzyło się. Zebrałem się i wyszedłem cicho na drogę. Cień znikł z jaru, na ziemi znowu rozścieliła się jasność, droga aż błyszczy cichym światłem. Obracam się i jeszcze raz obejmuję oczami ten mały piękny zakład kąpielowy.
Patrzę, a tam wyziera z okien – żal, po werandzie chodzi – tęsknota, a nad trawnikami unosi się smutek. Zeszedł żal z okien, a smutek z trawnika, wzięli tęsknotę za rękę, wyszli na ścieżkę, skierowali się na drogę, zatrzymali się przede mną, zaglądnęli w oczy. Nie mogłem wytrzymać, serce zamierało.
Ogarnęła mnie żałość i smutek. Jakby coś złapało za serce, ściskało, tak że chciało wyskoczyć z piersi. Im bardziej wpatrywałem się w ten niemy, opuszczony zakład, w ten porannym słońcem rozjaśniony jar, w tą niewinność i ciszę krajobrazu, tym głębiej wlewała się w moją duszę tęsknota i żal. Im łaskawiej jasne słońce rozgrzewało ziemię, kwiaty i smreki, tym większe wrażenie robił ukryty w cieniach smreków pożółkły jawor, te nad drogą uśmiechające się czerwone gałęzie jarzębin, zwieszające się pod ciężarem bujnych koralowych gron. Nad trawnikami jeszcze snuły się piękne motyle. Jeszcze brzęczały owady, na drodze wygrzewały się żuki i mrówki, niby na wiosnę, niby latem. Czegóż one tu chcą? Ale ten pożółkły liść na jaworze, te korale na jarzębinie, ostrzegają!
A ten zakład kąpielowy! Dlaczego zaniemówił? Dlaczego osierociał ten trawnik i te ławeczki? Czyż nie grzeje jeszcze słońce, czy nie jest ciepło jak latem? Oj, nie – nie omamisz, nie oszukasz! Po sezonie! Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, albo już jutro zaświszczy chłód w tym pięknym jarze! Zaszumi zawierucha tymi smrekami, pobieli ich zielone gałęzie i zamiast ciepłymi, jasnymi promieniami pokryje zimnym, białym śniegiem. W tej ciszy natury duszę moją przeniknął chłód, opanowały niepokój i zwątpienie. Czy długo będą mnie jeszcze nogi tutaj nosić, w ten kąpielowy park? Jeszcze pyszni się na jaworze pozłocony liść, jeszcze uśmiechają się korale na jarzębinie! Czy długo jeszcze?…
Słońce przygrzewało, ale zrobiło mi się jakoś chłodno. Jasność obejmowała wszystko dookoła–a oczy zaszły mi mgłą. Serce wyrywało się. Obróciłem się, zszedłem w dolinę, zakręciłem w górę Czeremoszu, poszedłem w milczeniu dalej. Na zakręcie obróciłem się i popatrzyłem jeszcze raz na cichy, opuszczony zakład kąpielowy. Wyjąłem flet i jarem popłynęła pieśń:
Żegnajcie miejsca, gdzie przeżyłem
Rozkoszną chwilę niejedną.
Choć teraz już was opuszczam,
Nieraz jeszcze miło wspomnę.
Nikt nie słyszał słodkiej melodii fletu, ani żywa dusza nie odpowiedziała, tylko skały zwracały do mnie echo pieśni: „Nieraz jeszcze miło wspomnę!”. One nie rozumiały pieśni i nie przyjęły jej. Obróciłem się i poszedłem dalej w górę rzeki. Czeremosz szumiał bystrymi zakrętami. Z Burkutu do Czywczyna Czeremosz wije się z jednego w drugi zakręt, tak że mosty przeprowadzają raz po raz z jednego na drugi brzeg. Jest to najdziksza okolica Karpat nad Czeremoszem. Niebawem stanąłem pod Czywczynem i zacząłem niespiesznie wspinać się stromym płajem w górę. Noga za nogą podchodziłem pod wysoką połoninę. Widnokrąg coraz bardziej się rozstępował, odsłoniła się Czarnohora. Słychać było ryki chudoby, głosy pasterzy zbierających i formujących stada krów. Czekali tylko na mnie, gotowi do drogi. Przywitałem się z nimi. Chudoba ryczała smutno, żal jej było opuszczać swobodę połonińskiego świata. Ale nie opierała się, dobrze wiedziała, że przyszedł czas nieuchronnej rozłąki, tak jak te ptaki, co wiedzą, kiedy im czas porzucić rodzinny kraj. Na przedzie stoi przewodnik pochodu z dzwonkiem na szyi. Czeka na rozkaz wymarszu.
Pasterze pozbierali ładunki, przytroczyli na koniach, osiodłali dla mnie wierzchowca i huknęli, dając sygnał do drogi. Dzwonek na szyi wołu-przewodnika zadzwonił i pochód wyruszył z połoniny długim korowodem. Pasterze zagrali na fujarkach smutne hucułki. Bez słów, bez hałasu wszyscy stąpali powolnym krokiem płajem w dolinę, do Czeremoszu. Wierchami gór, połoniną ścielił się za nami smutek, obejmował wszystko wokół nas i wlewał się w naszą duszę. Fłojery – zdawało się – łkają, szlochają. Niewypowiedziany jesienny smutek. Tam na lewo daleko ciemna Czarnohora okrywa się mgłami, prosto naprzeciw nas za Czeremoszem wysokie połoniny Ozirny, Pochreptyna, Michajłowa, Masny Przysłup pokryły się jesienną rudą krasą. Zmarniała wesoła zieleń minionego lata. Na Masnym Przysłupie majaczy płaj, którym mamy wracać do wioski. Gdy zejdziemy nad Czeremosz, będziemy musieli tędy drapać się do góry bardzo krętą ścieżką.
Przy schodzeniu w dolinę krajobraz coraz bardziej zawęża się, wierchy gór coraz bardziej gdzieś znikają, niebawem obejmuje nas ze wszystkich stron stary smrekowy las. Płaj wiedzie stromo w dolinę, ale chudobie to nie szkodzi, zwykła chodzić takimi drogami. Za godzinę przywitał nas swoim szumem Czeremosz, rozłożyliśmy się nad jego brzegiem. Długo tu nie zatrzymaliśmy się, zaczęliśmy powoli drapać się stromym i skalistym płajem na Masny Przysłup. Niebawem nadleciały chmury z deszczem. Dla chudoby to nawet dobrze, lepiej drapać się w górę niż przy spiekocie.
Za godzinę wyszliśmy z lasu, pod połoninę. Tu zatrzymano się na krótki popas i dano odpoczynek chudobie. Potem pochód ruszył dalej połoniną pod górę. Już nie tak stromo, a łagodnie ku górze. Widok coraz bardziej się otwierał. Tu i tam wyzierają pod nieboskłon szczyty najwyższych gór. Za godzinę odsłonił się i nasz Czywczyn, który opuściliśmy ze cztery godziny wcześniej.
Wyzierał i wyprostowywał się coraz wyżej i wyżej. Jego ogromna sylwetka nabierała niemalże groźnej powagi. Czemuż on taki zadumany, taki ciemny, jakby zaczarowany wielkolud ze straszną głową na szerokich odstraszających plecach. Nie na darmo Wołosi przezwali go Homuł (Omul), czyli człowiek.
Obróciłem wierzchowca i długo patrzyłem na szczyt. Robi wrażenie siły, aż serce bije szybciej, gdy patrzy się na jego potęgę, powagę i spokój, może nawet przewyższa tym samą Czarnohorę. Teraz zmarszczył czoło i zakurzył sobie, spowił głowę białą mgłą chmur, które falami nadlatywały i do nas, rzucając drobnymi kroplami mżawki.
Po chwili nawałnica ustaje i znowu świeci słońce. Na trawie leży brylantowa, delikatna tkanina kropelek i pobłyskuje wszystkimi kolorami tęczy. Nasza czereda posuwa się powolnym ciągiem w górę, dochodzi do grzbietu Masnego Przysłupu. Z Czarnohory wieje zimnym wiatrem. Grzbiet połoniny ciągnie się do Tarnyczki jeszcze przez godzinę. Chmury nadlatują z Czarnohory kłębami, przynosząc fale mżawki. Posuwamy się milcząc, tylko krowa czasem zaryczy smutno, zagra tęsknie fłojera. Przyspieszyłem na koniu, bo zaczęło gęściej mżyć, zostawiłem pochód, osiągnąłem płaj Mosirny, który prowadzi z połoniny do wioski Szykmany. Tu nie można już jechać na koniu, trzeba go prowadzić za sobą. To niewygodne. Przywiązałem mego wierzchowca do smreki. Pasterze znajdą go na płaju, odwiążą i zaprowadzą do wioski. Płaj ciężki do przejścia, zagłębiony w ziemi na 2–3 chłopa[2], wiedzie między wysokimi, starymi smrekami. Z wierchów schodzą fale mżawki. Zarzuciłem kapuzę z narzuty na głowę, tak że ledwie oczy widać, i pędzę żwawo w dół, aż twarz mi płonie. Gdzieś w połowie drogi spotykam Hucułkę z cielątkiem na sznurku. Cieliczka dawnej rasy huculskiej opiera się, targa, kobieta ciągnie ją z trudem za sobą. Dochodzę bliżej, patrzę, to piękna mołodycia w malowniczym stroju. Natargała się z cieliczką, jest aż czerwona na twarzy – krew z mlekiem.
Zrównałem się z nią.
– Sława Isusu, piękna mołodyczko!
– Na wiki Bohu sława– odpowiada dźwięcznym, przyjemnym głosem.
– A dokąd to, mołodyczko?
– W Dowhopole, luby panoczku.
– O, to macie jeszcze dobry kawałek drogi.
– Oj mam, mam, a już całkiem się zasapałam z tym sarniem.
– A skąd zganiacie tę cieliczkę?
– Aż ze Stefulca, panoczku–to znaczy z jeszcze dalszej połoniny, het za Czywczynem.
– Dziwne mi, że hodujecie takie cielę dawnej, prostej rasy. Teraz wszędzie wprowadzili tyrolskie krowy. Tyrolska[3] ciężka, wielka, rośnie dwa razy prędzej, a obchodzić się z nią trzeba tak samo jak z tą nikłą.
– Jeszcze trudniej ją hodować, bo to nie krowa, a „sarnie”, rzuca sobą jak szatan i jeszcze biegaj za nią, aż dech zapiera. Dla niej nie ma żadnej zapory i przeszkody, bo wszędzie przelezie albo przeskoczy. Widzicie jak się z nią umęczyłam.
– Dziwne mi, dlaczego trzymacie te małe krowy zamiast pięknej tyrolskiej rasy?
– Z lenistwa, panoczku, z czystego lenistwa. Koło chaty to już zajmuje się nimi mąż.
Zdziwiłem się taką szczerą odpowiedzią.
Ciele stanęło jak słup i ani rusz z miejsca, stoi jak zamurowane… Kobieta ciągnie i nie może dać sobie rady. Za chwilę zerknęła na mnie swoimi przenikliwymi, błyszczącymi, pięknymi oczami i w końcu mówi:
– Ot, tak idziecie na darmo, panoczku, moglibyście podgonić to uparte sarnie, bo mnie już oberwało ręce.
I znowu zaskoczyła mnie. Czy to niewinność, czy kobieca zalotność? Ale mniejsza z tym. Nie zastanawiając się, mówię:
– Czemu nie, jak gnać, to gnać. Tylko zaczekajcie, niech wytnę sobie witkę.
Wyciąłem giętki pręt z jarzębiny i pogoniłem uparte cielę. Skoczyło jak prawdziwa sarna i podreptało pokornie za kobietą, jakby je nagle coś oświeciło.
– Niech was Bóg chroni, panoczku, teraz odetchnę trochę od męki z tym chytrym sarnięciem.
Poszliśmy sobie beztrosko płajem dalej. Od czasu do czasu poganiałem cielę prętem i krzykiem. Ale ono czuło za sobą jarzębinę i wędrowało tak żwawo z nami, jakby szło nas troje towarzyszy. Ot, myślę, trafiła mi się okazja, choć niewielka. Mołodycia stąpa pewnym krokiem między wystającymi korzeniami wielkich smreków, czasem skacze z korzenia na korzeń. Kroczę z cielęciem w jej ślady. Ona szczebiocze z prawdziwą, swobodną bezceremonialnością dziecka gór. Na chwilę stanęła, popatrzyła mi w oczy i mówi:
– A wy, panoczku, kto taki: leśniczy czy borowy?
– Nie leśniczy ani borowy, mołodyczko.
– A to kto taki? – zdziwiła się. – Chyba taki sobie swój pan!
– A tak, taki sobie swój pan – odpowiadam.
– To jeszcze lepiej – ucieszyła się dziewczyna. Widać leśniczych i borowych niekoniecznie lubiła spotykać. Musieli się jej dać dobrze we znaki.
– A wy z jakiego przysiółka Dowhopola? Ono przecież długie i wielkie – pytam.
– A wiecie, tam jak wierch przy Didowej Riczce?
– Tak wiem, wiem, na tym grzbiecie przy Didowej Riczce.
– A tak, tam, tam! Wiecie wszystko, tak jakbyście tam byli.
Czemuż by nie, przez Dowhopole przechodziłem nieraz. Choć, rozumie się, Didowej Riczki w życiu nie widziałem, ani nie słyszałem o niej.
– A nu, sarnie! Na Didową Riczkę! – podganiam cielę.
Dziewczyna obraca się do mnie, uśmiecha i cieszy się. Tak rozmawiając, przebiegliśmy z przyjemnością płaj i zatrzymali nad potokiem Mosirnym. Niebo wypogodziło się. Niebawem doszliśmy do bitej drogi we wiosce. Tu trzeba było się rozstać. Jej droga prowadziła dalej w dolinę, a mnie już zobaczyli z werandy znajomi i witają, machając chusteczkami.
– Trzymajcie się dobrze, mołodyczko, nam już trzeba się rozłączyć.
– Już, panoczku luby? Jak mi żal! Tak dobrego pana jeszcze w życiu nie spotkałam. Któż mi teraz będzie podganiał to uparte sarnie?
– Nie martwcie się, ktoś trafi się na drodze, tak jak ja na płaju. Takiej ładnej dziewczynie każdy zechce towarzyszyć.
– Jak to każdy! Ja z takim nie pójdę – odpowiada z uśmiechem, iście po kobiecemu. – Niech was Bóg prowadzi, dobry panoczku!
Wzięła cieliczkę przed siebie i poszła drogą nad Hryniwką (Probijną) w dół. Skierowałem się do chaty szwagra – właściciela Czywczyna[4]. Z werandy widziałem, jak dziewczyna z cieliczką wychodzi na małe zakole, zbliża się do pierwszego zakrętu i niebawem znika mi z oczu.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Z wierchów spływała chłodna już fala wieczornego powietrza, ścieliła się jarami, dolinami. Skoszone sianożęci pokryły się jeszcze raz świeżą zielenią, która bałamutnie przypominała wiosnę. Wieczorne cienie rozciągały się nad ziemią i kładły niby na nocleg. Na trawnikach zaćwierkały przenikliwym, sennym koncertem świerszcze, aż pobrzmiewało i w powietrzu drżało echo. Słońce skryło się, a na niebie stały się widoczne pierwsze blade gwiazdy. Księżyc świeci coraz jaśniej. Z Mosirnego dolatuje już hukanie pasterzy i ryki czeredy z Czywczyna. Na jej spotkanie wyszła gromadka ludzi: kobiet, mężczyzn i dzieci. Toż to wraca ich chudoba z rozkosznej połoniny do domu. Po sezonie!
z ukraińskiego przełożył Andrzej Ruszczak
[1] Polskie nazwy roślin podał Jura Nesteruk.
[2] Chłop (hucuł, sążeń) – dawna jednostka miary, ok. 2,1 m. Por. Huculśki swity. Leksykon, Lwiw 2013, s. 209.
[3] Dr Jacek Hucuł Stróżewski sugeruje, że mowa tu raczej o rasie simentalskiej, bo tyrolska ma barwę szarą, niespotykaną na Huculszczyźnie.
[4] Mowa o Adalbercie Milcewiczu. Szerzej o nim we wspomnieniach Jana Milcewicza (Płaj nr 45, s. 78).