Andrzej Ruszczak
Z pewnością jest tu zbyt dużo cytatów. Bo nie umiałem się zastosować do rady S. Vincenza: „Amator, który zabiera się do pozostawienia śladu swych doświadczeń (…), musi dbać o to, aby nie zszył książki z setki innych, a rozprawy z tysiąca cytat”.1 Jednak wydaje mi się, że warto oddać głos bezpośrednio ich autorom, bo to bez wątpienia lepiej przemówi do czytającego. W wielu przypadkach na wybór cytatów miał wpływ niewątpliwy urok przytaczanych fragmentów i obawa, aby rozproszone w wielu publikacjach nie uszły uwagi. Przy okazji, jakby mimochodem, powstał z cytatów całkiem czytelny, jak mi się wydaje, obraz tamtych dni.
Spróbujmy odczuć nastroje poprzedzające dramatyczne wydarzenia, które niebawem nastąpiły, przez urywek z listu Jerzego Stempowskiego do Marii Dąbrowskiej.
Droga Pani Mario,
Pod wieczór osiągamy opuszczone połoniny. (…) Niesamowite wrażenie sprawia cisza i odludzie. Jakiś bezpański pies szczeka żałośnie; jego głos ginie bezpowrotnie w dalekiej, dzikiej przestrzeni. Jeszcze raz przy zachodzącym słońcu (…) zapadającym się w morzu ognia, spoglądamy z karpackiej granicy ku leśnej głuszy po stronie węgierskiej.
Te opisy niezwykle barwnie i sugestywnie oddają atmosferę tamtego czasu i doskonale opisują teren na którym rozegrały się interesujące nas wydarzenia.
Urywek dotyczący wydarzeń związanych z przekraczaniem granicy warto zacytować z Outopos (ss. 74–76) w całości, aby stał się on kanwą dla szerszego opisu:
Kilka dat. [rekonstrukcja]
17 września [1939 r.] Pamiętne radio. Syrojidy zbliżają się, wyjazd ze Słobody wieczorem z Jerzym Stempowskim7 itd., przyjazd do Żabiego. Nocleg przerwany.
18. [ IX.] Puste i zdziwione lasy, Przełęcz Tatarska. Nocleg w Jasiniu.
19 i 20. [IX.] Odwrót wojsk, nocleg w Rahowie.
21. [IX.] Beregszász. 22.[IX.] Ungvár. (Czerwony Krzyż)
23. [IX.] Przyjazd do Kendych (Sen pokoju) Cichy dwór. Wino i winogrona.
Październik. Budapeszt. Koncert Dohnányiego – pożegnanie z Europą i wyjazd do Burkutu-Kwasy.
Łuhy – decyzja nieoczekiwana 20.X. [1939]
21.X. Czarnohora i Bystrzec w nocy. Spotkanie z bolszewikiem. Stoj, kto idiot?
22.X. Politruk.
23, 24, 25. [X.] Żabie (autem pod konwojem przez lasy pod Kostrzycą) – Nadwórna. Niczewo!
27.X. Stanisławów (cztery litery) [w rękopisie słowa w nawiasie nadpisane po zamazaniu najprawdopodobniej skrótu NKWD] Wiczni kryminary.
2.XII. Smutne wyzwolenie, Słoboda. Boże Narodzenie pod znakiem wyrzucenia z domu. Beweise, wo find ich Beweise.
Nowy Rok, Żabie, Bystrzec – śniegu dużo, jaśniej trochę.
Podróż z Jędrusiem. Styczeń – luty – Słoboda po raz ostatni.
Tato: „Czekaj jeszcze trochę”. Bystrzec, zima w oczekiwaniu.
Wiatr – 19 marca [1940] Wiosna smutna.
Po raz ostatni. Toty dwory sumni, Mariczka – (Paniw kasujut).
Niedziela. Bystrzec – 26.V. [1940] wspaniała wycieczka, do 29.V.
Łuhy 29.V. [1940 r.] Stare jarzmo: odtąd wzloty wróbla na nitce uwięzionego.
Ungvár, Záhony, Budapeszt itd. itd.
Postarajmy się teraz nieśpiesznie pójść krętymi ścieżkami myśli Stanisława Vincenza, który jak pisał Czesław Miłosz: „słuchacza-czytelnika bierze za rękę, odprowadza w inną stronę i mówi do niego: nie patrz tam, patrz tu”,8 zatrzymując się w miejscach, z których widać opisane wyżej fakty, jednocześnie przywołując i innych autorów przedstawiających swój punkt widzenia. Mam nadzieję, że „każdy znajdzie dla siebie inne ścieżki i oglądać będzie inne widoki”.9
„17 września [1939 r.] Pamiętne radio, Syrojidy10 zbliżają się, wieczorem wyjazd ze Słobody z Jerzym Stempowskim itd., przyjazd do Żabiego. Nocleg przerwany.”
Autor wysłuchał komunikatu radiowego o przekroczeniu wschodniej granicy Rzeczpospolitej przez armię sowiecką w Słobodzie Rungurskiej „pamiętnej niedzieli 17 września”. Przypomniał sobie wtedy radę swoich rodaków, górskich gazdów: „W razie niespodziewanego napadu na chatę zmykaj do najbliższego lasu, czuwaj tam, zaglądaj, wróć, gdy zabiorą się napastnicy”. Najbliższy „las” był za granicą węgierską i tam postanowił wyjechać. Na razie ze starszym synem (Stanisławem) oraz dwoma przyjaciółmi: „znanym literatem z Warszawy” (Jerzym Stępowskim) i kapitanem wojsk polskich11 z zamiarem wystarania się o wizy szwajcarskie, a później chciał jakoś sprowadzić rodzinę na Węgry. Przed wyjazdem pożegnał się z 85-letnim ojcem, który wtedy miał wypowiedzieć słowa: „No, poczekaj jeszcze chwilkę” (SVD, s. 8).
W liście do Jerzego Stempowskiego datowanym „La Combe 23.7.59” Vincenz przypomina mu: „Gdy wychodziliśmy z domu w Słobodzie, aby wsiąść na wsi, tj. na Słobodzie wsi, do samochodu Miłobędzkiego, Pan gwałtownie wcisnął mi w ręce złote pieniądze i doradzał, aby w razie jakiegoś napadu nie chować do kieszeni, tylko trzymać w dłoni”.12 Natomiast Stanisław Stempowski w liście do ojca datowanym „Berno 27.IX.1945” tak opisuje te chwile: „[Postanowiliśmy] wyjść w góry i zobaczyć, co dzieje się na granicach. Stamtąd mieliśmy wrócić, aby ewentualnie wywieźć pozostałych. (…) Obejrzeliśmy więc sławne Kuty w dniu wielkiego exodusu, ale to, cośmy tam widzieli, nie podobało się nam wcale. (…) Wróciliśmy więc w góry. (…) Następnego dnia stanęliśmy na innej granicy”.13
Zestawiając te dwie relacje można z dużym prawdopodobieństwem ustalić trasę, którą przebyli tego dnia: Słoboda Rungurska – Berezów – Jabłonów – Kosów – Kuty – Kosów – przełęcz Bukowiec – Krzyworównia – Żabie Ilcia. Mogli też z Kut pojechać przez Uścieryki i Jasieniów Górny, chociaż droga ta na mapie samochodowej z 1939 r. zaznaczona jest jako „droga bita, zła”. Nocowali zapewne w zajeździe Lejzora Gertnera. Vincenz pisze (SVD, s. 9), że Lejzor „odmawiał mnie od ucieczki” i „na jakieś 10 dni przed [wkroczeniem wojsk sowieckich] przewidział to zdarzenie mówiąc: «Nie mogę spać po nocach. Oni przyjdą tu na pewno»”.
„18. [ IX.] Przełęcz Tatarska. Nocleg w Jasiniu.”
W tym dniu pojechali przez Żabie Ilcię – Krywopole – przełęcz Bukowiela – Ardżelużę – Worochtę – Tatarów – Jabłonicę na Przełęcz Tatarską (Jabłonicką). „Raniutko 18 września znaleźliśmy się na granicy węgierskiej, na przełęczy zwanej od wieków Tatarską (…), na łagodnych skłonach przełęczy pogoda była cudowna. (…) Powoli napływały samochody prywatne i urzędowe, a także bryczki”. Było tam też dużo wieśniaczek z Jabłonicy i okolic, które spontanicznie przyniosły żywność dla uciekinierów. „Patrzyły na mnie jak stare znajome”. Z jedną z nich Autor nawiązał rozmowę: „Bieda, babuniu, nieprawda? Odpowiedziała przysłowiem: «Ej, panoczku, jedna bieda, to rodzona mama, dopiero sim bid na obid – to bida»” (dopiero siedem bied na obiad – to bieda).
Grupa uciekinierów, w której się znaleźli, była prawdopodobnie pierwszą, która została przepuszczona, bo dopiero 17 września 1939 r. Węgrzy ustalili warunki techniczne przejścia granicy.14 Samo przejście odbyło się w warunkach nie przypominających wojny. „Jeszcze daleko było do południa, a już przy stoliku na gościńcu na samej granicy urzędnicy węgierscy przeprowadzili kontrolę naszych dokumentów. Bez śladów surowości, bez formalności, pobłażliwie i życzliwie, choć mało kto z nas posiadał paszport zagraniczny”.
Z rozważań Autora na przełęczy wystarczy zacytować dwie konkluzje. Pierwsza, jak się wydaje, zachowała aktualność do dziś. „W czasach kiedy występuje «naród», rozmawia się i obcuje z wszystkimi, a przez to z nikim. Spotkanie na przełęczy ze swojego rodzaju delegacją narodu miało tę zaletę, że nie z wszystkimi mówiło się, tylko z każdym” (SVD, s. 18).
Druga w oryginalny sposób charakteryzuje sytuację Polski we wrześniu 1939 r.: „Uzmysłowiliśmy sobie ponownie sytuację zupełnie jedyną. Dwa gigantyczne systemy (…) połączyły się (…) tylko po to, aby rozerwać i zdusić nasz kraj. Nasunęły się nań żywiołowo, jeden jak lawina z hukiem, a drugi jak cichy lodowiec z moreną u spodu” (SVD, ss. 19–20).
Po zjechaniu z przełęczy nocowali w miejscowości Jasinia (czechosłowacka Jasina, węgierskie Körösmezö). Zdziwieni byli kontrastem: „Po przejściu granicy odzyskaliśmy jeszcze nasz dawny, górski i pasterski czas bez zdarzeń. Bo u nas, od północnej strony Karpat, wojna rozdarła nasz czas (…). A tutaj, po tak zwanej węgierskiej stronie, panowała nadal błogosławiona cisza, przeważał trud pasterski przytulony do przyrody, bez innych trosk jak pasterskie, tak jak do przedwczoraj u nas” (SVD, s. 25).
Zaraz po przekroczeniu granicy Vincenz wysłał kartkę do Hansa Zbindena. Pisana była w języku niemieckim. W słowach niezwykle prostych, ale wzruszających oddaje dramatyzm sytuacji, a jednocześnie w tych kilku zdaniach odzwierciedla się charakter Autora i jego ocena tamtych wydarzeń.
Drogi Przyjacielu,
Będąc bezpośrednio zagrożony inwazją bolsz[szewicką], przeszedłem w ostatniej chwili z Jerzym i Staśkiem na Węgry. Nie było innego wyjścia. Wszyscy inni pozostali w Słobodzie. Rene i dzieci i ich matka [są] w Bystrzcu. Bóg wie, jak im się tam ułoży. Wkrótce napiszę do Ciebie więcej i podam swój adres, ponieważ myślę o przyjeździe do Szwajcarii, o ile moglibyście mi przysłać trochę pieniędzy (nie Ciebie mam na myśli, lecz oczywiście wszystkich przyjaciół). Tymczasem spoglądam na południową stronę Czarnohory i na razie jestem jeszcze kontent, pomimo że to wszystko jest zbyt bolesne, tak jakby mi zdzierano skórę. Myślę o Was zawsze bardzo serdecznie. Dużo pozdrowień od Staśka.
Wróćmy jeszcze na przełęcz Tatarską, aby wyrobić sobie pełniejszy obraz wydarzeń, zobaczyć, jak po upływie kilku godzin zmieniły się tam nastroje i sytuacja. Sięgnijmy w tym celu do relacji Stanisława Kaczmarskiego zamieszczonej w „Wieściach Polskich” w 1944 r.15
Wieczorem (18 IX) zapadła zupełna ciemność, padał deszcz, drobny i przenikliwy. „Dwa samochody ciężarowe, stanowiące resztki naszej grupy, stoją pośrodku olbrzymiego węża złożonego z tysięcy wszelkiego rodzaju pojazdów mechanicznych oraz armat i konnych zaprzęgów. Wąska szosa ledwie może pomieścić dwa rzędy. Ludzie idący pieszo lub na rowerach przedzierają się naprzód”. Panował nastrój paniki i niepewności, podsycany przez plotki. Następnego dnia rano była słoneczna pogoda. „Nawet nie spostrzegliśmy, kiedy zbliżyliśmy się do granicy. Auta posuwały się tu wolniutko, w miarę jak załatwia się przyjmowanie nas na granicy. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą”. Z innej relacji wiadomo, że po stronie węgierskiej na przełęczy znajdowała się strażnica, a obok niej na wysokim maszcie powiewała widoczna z daleka czerwono-biało-zielona flaga węgierska.
„19 i 20. [IX.] Odwrót wojsk, nocleg w Rahowie.”
W SVD (s. 26) Autor wyjaśnia: „Dogoniły nas i przegoniły spore oddziały – jakich kilka tysięcy wojsk polskich, coś jakby rezerwa zapasowa, zaopatrzona w tanki i dobrze uzbrojona. (…) Odcięte z powodu wkroczenia Rosjan, wycofały się na rozkaz (…) bez wejścia do akcji bojowej”. W rzeczywistości była to zmechanizowana 10 Brygada Kawalerii pod dowództwem płk. Stanisława Maczka, która przekroczyła granicę po ciężkich walkach pod Lwowem.
„21.[IX.] Beregszász. 22.[IX.] Ungvár. (Czerwony Krzyż)”
Są to miasta wówczas we wschodniej części Węgier, dziś na ukraińskim Zakarpaciu, przez które przebiegał szlak ewakuacji kolejowej polskich uchodźców. W Ungvárze (Użhorod) był konsulat polski, a uchodźcy kwaterowali w klasztorze bazylianów.
„23.[IX.] Przyjazd do Kendych (Sen pokoju) Cichy dwór. Wino i winogrona.”
„Październik. Budapeszt. Koncert Dohnányiego – pożegnanie z Europą i wyjazd do Burkutu-Kwasy.”
„Sen pokoju” to tytuł jednego z rozdziałów w SVD (ss. 25–44). Kende to rodzina właścicieli ziemskich, która na kilka dni przyjęła uchodźców. J. Stempowski (Listy, s. 112) pisał, wykazując tendencję do dramatyzowania sytuacji (o czym przekonamy się również dalej): „Przez pewien czas, zagrożeni aresztowaniem, ukrywaliśmy się na wsi u starego szlachcica, gdzie życie było mniej więcej takie jak w czasach młodości naszego dziadziusia”.
Autorowi miesięczny pobyt na Węgrzech przypominał obraz starszego Breughela z monachijskiej Pinakoteki pt. Schlaraffenland (Kraj próżniaków): „Żołnierz, pisarz i chłop leżą na ziemi upojeni używaniem, a naokoło świat do tego używania uformowany: płoty z kiełbas. Ale wśród tych wszystkich cudów brakło tylko jednego: nie można się było dowiedzieć, co dzieje się u nas w domu, na północnej stronie Karpat” (SVD, s. 29).
W Budapeszcie uciekinierzy zalegalizowali swój pobyt. Po porozumieniu się z przyjaciółmi ze Szwajcarii i Anglii otrzymali środki pieniężne i polecenia do konsulatów. Zalecano im „brać wizy i co prędzej przyjeżdżać”. Vincenz nie mógł jednak odkładać sprowadzenia rodziny na później.
W czasie pobytu w Budapeszcie Vincenz oglądał galerię obrazów Varosliget, prywatne zbiory sztuki wschodnioazjatyckiej, muzeum etnograficzne, gdzie był szczególnie zaciekawiony ekspozycją dotyczącą pasterstwa stepowego. Zwiedził także starożytną osadę rzymską Anquincum na prawym brzegu Dunaju w pobliżu Budapesztu. Ostatni wieczór przed odjazdem nad granicę spędził w filharmonii na koncercie światowej sławy pianisty i muzyka węgierskiego Dohnányiego. I to właśnie było jego „pożegnanie z Europą”. Z wyjazdem w góry „zwlekać nie należało, jesień zbliżała się, wiedzieliśmy, że góry nie żartują i za tydzień mogło być za późno”.
Jak wynika z dalszego opisu, w stronę granicy udały się trzy osoby: Vincenz z synem i Jerzy Stempowski.W SVD (s. 52) autor wspomina, że znajomy kapitan legionista „wpakował synowi pistolet – i to jakiś szczególnie modny”, czemu on sam sprzeciwił się: „Wiedziałem, że nigdy się nie przyda, a może nawet niepotrzebnie zaszkodzić”. Zdarzenie to miało miejsce prawdopodobnie w Budapeszcie.
Koleją pojechali do przedostatniej przed granicą stacji kolejowej Burkut-Kwasy w dolinie Czarnej Cisy, dokąd przybyli przy pięknej pogodzie. „Wieści ani słuchów ze strony polskiej nie było żadnych. (…) Obecnie jeden kraj dla drugiego przestał istnieć. (…) [Najlepiej] pilnował pogranicza (…) strach przed nieznanym”.
Nocowali w gospodzie, której właścicielką była wdowa po zmadziaryzowanym Żydzie. Pierwotnie zamierzali „znaleźć kogoś zaufanego, którego można by posłać do rodzin czy to dla porozumienia się, czy może nawet dla przeprowadzenia na Węgry. (…) Zrazu chcieliśmy się porozumieć z wsią tuż za granicą po stronie polskiej, gdzie miałem dom letni [Bystrzec], w którym do niedawna przebywała częściowo moja rodzina, chociaż i co do tego nie miałem już w danej chwili pewności” (SVD, s. 40). Mimo starań właścicielka gospody nie mogła znaleźć nikogo, kto podjąłby się tej misji.
Syn Autora został w gospodzie, oczekując na jakieś nowiny, a Vincenz i Stempowski dojechali wieczornym, przepełnionym autobusem do ostatniego przysiółka pod granicą – Łuhów w dolinie Białej Cisy. Gdy na przedostatnim przystanku wysiedli stojący pasażerowie, Stempowski zobaczył ubraną po miejsku, elegancką i piękną kobietę. Wzrok miała posępny, jakby śmierć w postaci młodej kobiety. Jak się później okazało, była to Cilly, córka właściciela gospody. Wino i ser podawała z uśmiechem. Jednak wyraz jej oczu nie zmienił się, „zachowała posępne wejrzenie, w którym kryło się nieszczęście”.16
Miejscowi Żydzi radzili szukać pomocy u starego patriarchy przemytników, który „wszystko wiedział i wszystko potrafił, a był solidnością ucieleśnioną”. Jego osiedle z licznymi przybudówkami u stóp stromego stoku było jak „istny zamek przemytników. (…) Już z daleka widać było, że bardzo strome zejście ze strony polskiej, pofałdowane w zakręty, tak starannie ukrywało ścieżkę, że ktokolwiek by schodził z góry ku gospodzie, do ostatniej chwili był niewidoczny. Pochodzący z Galicji, brodaty i sędziwy patriarcha przemytników przyjął nas życzliwie i ze zrozumieniem” (SVD, s. 41). Stempowski tak opisuje postać gospodarza (Listy, s. 132): „Tam poznaliśmy króla tamtejszych przemytników, podobnego do Krugera, prezydenta Transwalu. Syn jego był już doktorem filozofii uniwersytetu praskiego”. Człowiek ten długo badał możliwości przejścia przez granicę „zawodowców”, którzy mogliby przekazać Vincenzowi wieści o rodzinie lub sprowadzić ją tu. Jednak i tym razem na darmo.
Położenie przemytniczej „karczmy” w Łuhach określa dość dokładnie Stempowski, opisując dom, w którym spędził zimę: „Na brzegu [Białej] Cisy, niespełna kilometr poniżej karczmy, stał jedyny w tej okolicy dom murowany z czterech pokoi. Za czasów czeskich mieścił się tu posterunek żandarmerii, potem schronisko turystyczne. Od kilku lat dom stał opuszczony”.17 Stempowski opisuje też dalsze wojenne losy siedziby przemytników:18 „O ile wiem, karczma ta była potem wielokrotnie rabowana, mieszkańcy zaś bądź zginęli śmiercią gwałtowną, bądź zostali rozproszeni po świecie”.
O planach przekroczenia granicy Vincenz pisał w SVD (ss. 41–42): „Decyzji żadnej jeszcze nie podjąłem, ale byłem jej blisko, gdyż wydawało mi się nic łatwiejszego, jak przejść przez pasmo na tamtą stronę, po prostu z wsi do wsi. (…) Przyjaciele i wizy czekali. (…) Dlatego snuliśmy, na wypadek gdybym sam udał się piechotą, dość dokładne plany powrotu. (…) Badaliśmy teren. (…) Chodziliśmy pustymi ścieżkami dość wysoko. Bydła na wysokich pastwiskach już nie było, wszędzie głusza. (…) Jak na dłoni widzieliśmy szczyty, skały, przełęcze, nawet schroniska pod szczytami.19 (…) Pospieszyć się trzeba, pośpieszyć! Bo jeden wicher zmieni kraj w jakąś dziedzinę prawie podbiegunową”. Jeden z takich dni, 18 października, opisuje Stempowski w Zapiskach dla zjawy (s. 60): „Po raz ostatni wspiąłem się na lesisty Munczel [Menczil 1592 m], żeby na starej austriackiej mapie zaznaczyć punkty orientacyjne do przekraczania leśnej granicy”.
„Łuhy – nieoczekiwana decyzja 20.X. [1939]”
Przyśpieszenie decyzji spowodował przypadek. Niespodziewanie z Burkutu-Kwasów przyjechał autobusem syn Autora z wiadomością że oddziały armii sowieckiej wycofały się i granica nie jest strzeżona. Dlatego zdecydowano się przejść granicę następnego dnia rano, by dotrzeć do Bystrzca, a później wysłać kogoś lub udać się samemu do rodzinnej siedziby Vincenza w Słobodzie Rungurskiej: „Nie opuściła nas jeszcze chętka naprawdę śmiała, aby sprowadzić, choćby na noszach, osobę ciężko chorą, na której nam wszystkim bardzo zależało”. Bardzo prawdopodobne, że mowa tu o pozostawionej w Słobodzie Rungurskiej chorej na raka piersi Ludwice Rettingerowej, przyjaciółce Jerzego Stempowskiego, która w tym czasie już nie żyła. „Jeszcze raz ustalono, kiedy przypuszczalnie powrócimy i kiedy ma nas oczekiwać [Jerzy Stempowski] bądź w gospodzie patriarchy, bądź nieco nawet wyżej, na którejś ze ścieżek. Lecz plany te, (…) jak okazało się wkrótce, były zbyt optymistyczne” (SVD, s. 44).
W cytowanym wyżej liście do Stempowskiego Vincenz retrospektywnie ocenia sytuację: „Największą pomyłką moją było, że nie doceniłem przestrzeni z Łuhów do Bystrzca, tzn. że oceniłem ją podług stanu moich nóg, płuc i serca z 23 roku życia, a wówczas miałem już lat 51. (…) Nie zastosowałem się też do Pana ostrzeżenia, aby iść jarami, a nie ścieżkami po przyjściu do Bystreca, zwłaszcza w pobliżu domu. (…) Staśko strasznie się litował nade mną, gdy chciałem się przytrzymywać tej reguły”.20
„21.X. Czarnohora i Bystrzec w nocy. Spotkanie z bolszewikiem.”
Rozdział w SVD opisujący te wydarzenia ma tytuł „Raj odzyskany”, a jako data wyjścia w stronę granicy podany jest 20 X. Autorowi i jego synowi towarzyszyła jako przewodniczka niemłoda już pasterka Ołenka, polecona przez „patriarchę”. Do mostu na potoku towarzyszył im także Jerzy Stempowski.
Wyruszyli z Łuhów o świcie. Stempowski w Zapiskach dla zjawy (ss. 60–61) opisuje rozstanie: „Zatrzymałem się na moście, by popatrzeć na doktora Vincenza, który w pośpiechu wspinał się na stok Rizy. Było coś złowieszczego w tym pośpiechu. Jego głowa chwiała się na ramionach jak u poruszanej na sznurkach kukiełki. Te dziwaczne ruchy podsunęły mi osobliwą wizję. Wydało mi się, że Vincenz jest pomarszczony, blady, z wielką głową, ledwie trzymającą się na wychudzonej, chwiejącej się szyi. Przykuty tą wizją do ziemi, wszakże miałem nadzieję, że się odwróci i że będę mógł raz jeszcze zobaczyć jego twarz. Ale on się nie odwrócił. Gnał ku swojej zgubie”.
Natomiast Vincenz tak opisuje moment pożegnania: „Przyjaciel [Jerzy Stempowski] był do tego stopnia wzruszony, że choć uchodził za ideowego niedowiarka, zawołał czule: «Kochany panie Stanisławie, niech pana Bóg prowadzi!». (…) Od razu zrobiło mi się nieswojo, pomyślałem widocznie zabobonnie: «Oj, niedobrze, gdy ateista błogosławi Bogiem». Ale od razu machaliśmy nogami żwawo, wciąż pod górę, od razu skrótami, więc stromo. Już byliśmy na stromym lesistym grzbiecie, gdy usłyszeliśmy z dołu start autobusu, który odchodził po szóstej rano do stacji Burkut-Kwasy [odjechał nim Stempowski]. Teraz juz wszystko zerwane z tamtym światem! Na jak długo? (…) Pożegnalny warkot motoru napełnił mnie smętkiem” (SVD, s. 45).
Około godziny jedenastej wyszli nad górną granicę lasu. Wtedy „ukazały się z bliska stoki ze skałami (…), szczyty zakryte gęsto chmurami”. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, koło Jeziora Tomnackiego stał się huraganem. Podchodzili stromymi stokami Brebenieskiej, pod stopami mieli ciemne i głębokie kłębowisko mgieł. Vincenz wspominał: „Choć wysilałem się, jak mogłem, dźwigając moje prawie 90 kilo żywej wagi, chociaż syn i Ołenka popychali mnie gorliwie z tyłu, przecież wspinanie szło uciążliwie i dość powoli”.
Grzbiet graniczny tworzy tu długie rozłożyste obniżenie między zwornikiem Kiedrowatego-Pohoriłki (słupek graniczny nr 26) od wschodu a zwornikiem Gutin Tomnatyka (słupek 28) od zachodu. Stok południowy w tym miejscu jest bardzo stromy, trawiasty, i to nim prowadziło podejście. Wyszli zatem na grzbiet prawdopodobnie między słupkami granicznymi 25/6 i 26/2 lub 27/4 i 27/5 dawnej granicy polsko-czechosłowackiej, od marca 1939 r. polsko-węgierskiej, a od czasu zajęcia Pokucia przez Armię Czerwoną granicy między Węgrami a Związkiem Radzieckim (w opracowaniach i wspomnieniach podawane są różne daty zajęcia Pokucia). Poszli grzbietem w lewo, na zachód, szukając bezpiecznego zejścia ku północy.
„Lecz choć pod nogami było dość równo i twardo, posuwaliśmy się niezmiernie powoli (…), trzymając się za ręce (…), bo wiatr przewracał nas prawie, przy każdym silniejszym uderzeniu kładliśmy się pospiesznie sami na brzuch. (…) Szukaliśmy drogi raczej nogami i myślą niż oczami. (…) Szliśmy długo, (…) tymczasem jednak stok grzbietowy skłaniał się powoli lecz nieustannie. Pomału z prawej strony jaśniało odrobinę, ukazywały się nam już nie przepaście natłoczone chmurami, lecz żebra skalne i misterne wieżyczki piaskowca. W pewnej chwili dojrzeliśmy w prawo jakiś korytarz skalny. (…) Zeszliśmy z początku na próbę tym korytarzem, gdyż był chroniony skałami z obu stron. Trafiliśmy dobrze, idąc wciąż w dół, ku północy, około czwartej godziny po południu wynurzyliśmy się z chmur. Łagodne słońce (…) oświecało rozległe złotawe stoki. (…) Uświadomiliśmy sobie nagle, że tylko w tych mgłach jest jeszcze kąt, ten mroczny, groźny, lecz nie tak straszny (…) przytułek przed bezdomnością i wojną, przed granicami państw, wpływami wzmagających się systemów, poza państwem i ponad państwem, jak wszędzie, gdzie tylko przyroda rozkazuje” (SVD, ss. 48–50).
Z tego ogólnego opisu można starać odtworzyć przypuszczalną trasę przejścia. Wprawdzie Autor od momentu wejścia na grzbiet nigdzie nie wspomina o podejściach, musieli jednak wejść na zwornik Gutin Tomnatka, na którym stoi słupek graniczny 28. Tu grzbiet zmienia kierunek na północny. Trudno podejrzewać, by we mgle zdecydowali się opuścić ścieżkę grzbietową i wejść na ścieżkę trawersową omijającą szczyt Rebra (2001 m) ze słupkiem granicznym 29 i zwornik Szpyci (1935 m), tym bardziej że Vincenz dwukrotnie wspomina, iż szli samym grzbietem. Czekało ich więc łagodne podejście na Rebra, zejście na przełęcz i łagodne podejście na zwornik Szpyci ze słupkiem 30.
Tu trzeba odnieść się do opisu podanego w SVB (s. 195): „Doszli w okolice szczytu o nazwie Rebra lub nawet go minęli, gdyż pisarz odnotował mijane charakterystyczne skały przypominające żebra (…). W końcu znaleźli po prawej stronie skalny korytarz pozwalający na zejście z grani”. Skalne żebra Reber na wschodnim stoku są z góry niewidoczne. Schodzić tędy nie można z powodu zbyt dużej stromizny – stok tworzy bliskie pionu zapadnięcie ograniczające kocioł polodowcowy. Istnieje wprawdzie możliwość zejścia grzbietem od słupka 29 w kierunku północno-wschodnim, ale tam z kolei nie ma „korytarzy skalnych” wspomnianych w SVD (s. 49).
Tak więc za słupkiem 30 wędrowcy musieli opuścić grzbiet graniczny i udać się w kierunku północno-wschodnim, na grzbiet Szpyci, który zgodnie z tym, co pisze Autor, powoli obniża się. Na jego południowo-wschodnim stoku znajdują się znane z oryginalnych widoków rzędy poszarpanych żeber i iglic skalnych. Tworzą one „korytarze” i w jednym z nich zapewne znaleźli schronienie. Stok w tym miejscu jest trawiasty, choć bardzo stromy.
Dalej zeszli do górnego kotła Gadżyny, gdzie zaczyna się ścieżka sprowadzająca do Bystrzca, później idąc na przełaj stokami, zbliżyli się „do rozstajnych traktów pasterskich, gdzie zazwyczaj wartowały polskie straże graniczne. (…) Już całkiem pociemniało, gdy zeszliśmy nad stromy jar, nad burzliwą rzeczkę, nad której przeciwnym brzegiem znajdował się nasz dom”.
W tym miejscu odbył się pierwszy „dialog z Sowietem”, w którym Autor dzięki umiejętności prowadzenia rozmowy z każdym, magii zaufania i humoru, potrafił wyjść z opresji. Podobnych trudnych sytuacji z najbliższym czasie miał przeżyć jeszcze bardzo wiele. Zawsze umiał tak prowadzić dialog, że rozmówca odnosił się do niego z zaufaniem i patrzył z trudno ukrywanym podziwem. W liście do Autora z dnia 5 III 1970 r. Zbigniew Herbert po lekturze Dialogów z Sowietami pisał: „Chciałbym Panu – jako wierny czytelnik – serdecznie podziękować za tę piękną, ludzką rozmowę. (…) Wydaje mi się, że udało mi się zaczerpnąć trochę z Pana mądrości”.21
Tę niezwykłą umiejętność nawiązania rozmowy z każdym zauważyła u Stanisława Vincenza Jeanne Hersch w górach Delfinatu: „Wieśniacy przychodzili do niego, żeby sobie posiedzieć, kiedy tylko mieli wolną chwilę, o każdej porze dnia. (…) On porzucał [wtedy] tekst Homera, Szekspira czy Dantego (…) i oddawał się całkowicie tym, którzy byli przy nim. (…) Przychodzili, bo przy nim, pod jego spojrzeniem (…), czuli, że są uznani za to, czym są, zaczynali być tym, czym są”.22
Również Joanna Tokarska-Bakir podkreśla niezwykłą umiejętność Vincenza rozmowy z każdym: „Z siejących strach półzdziczałych apatrydów23 sobie tylko znanymi sposobami wydobywał to, kim byli naprawdę: prostych, wiejskich chłopaków, którzy garnęli się do «Profesora», bo kojarzył się im z czymś odległym, czego zostali pozbawieni”.24
Podczas pobytu z kolegami w zagrodach i wsiach huculskich wielokrotnie mogliśmy się przekonać, jak łatwo jest nawiązać przyjazną rozmowę, stosując się do mądrości Stanisława Vincenza. I jak wiele z tej mądrości można by zastosować w rozmowach Polaków z sąsiadami zza wschodniej granicy.
Po napisaniu powyższego zastanawiałem się, czy jestem uprawniony do wypowiadania takiej opinii. Ale w liście Konstantego A. Jeleńskiego do Andrzeja Vincenza z 16 II 1980 znalazłem taką opinię o dziele Stanisława Vincenza: „Co mnie uderza, to do jakiego stopnia dzieło, myśl, sama osobowość Pana Stanisława stają się coraz bardziej współczesne (w tym sensie, że stają się coraz bardziej potrzebną lekcją w ślepych zaułkach naszego czasu)”.25
Wróćmy jednak nad górny bieg Bystrzca, gdzie doszło do tego pierwszego spotkania z Sowietem: „Noc była co prawda pogodna, ale w jarze było zupełnie ciemno, na ścieżkach nie było ni ruchu, ni szmeru, ośmieliliśmy się przeto i zeszliśmy krętą ścieżką w dół, świecąc nawet tu i ówdzie latarką elektryczną. I choć jeszcze raz przypomniałem sobie w ostatniej chwili, że należałoby pójść naprzód do sąsiada zaprzyjaźnionego, przecie rozpędem i w poczuciu bezpieczeństwa na tak znanej ścieżce weszliśmy w naszą zagrodę. Wówczas dochodząc pod żywopłot i pod lasek świerkowy, usłyszeliśmy z ciemnej gęstwiny głos: «Stoj! Kto idiot?». Nie wiedząc sam dlaczego, chyba dla rozbrojenia napięcia, odpaliłem żartem, jakbym dawał dowód, że się nie boję: «Matarżuku (było to nazwisko sąsiada), nie udawajcie krasnej armii i wyłaźcie z lasu, to ja». Ten sam głos odpowiedział: «Niet, eto krasna armia». Potem szereg ciemnych postaci uzbrojonych otoczył nas. Wówczas znowu pchnięty jakimś impulsem podszedłem do pierwszej postaci (…) podając rękę: «To ja, z tego domu, wracam do domu». (…) Młody dowódca patrolu dał się rzeczywiście rozbroić. (…) [Był] jakby zahipnotyzowany i ogrzany z kolei. «Wyście ten pisarz, który mieszka w tym domu? Słyszeliśmy, że byliście na Węgrzech. Wasza rodzina mieszka tu spokojnie, my takim ludziom nie robimy krzywdy»”. Dalsza rozmowa robiła wrażenie spotkania dobrych znajomych, po czym pożegnano się przyjaźnie. „Odeszliśmy z wielką ulgą i po kilku minutach (po godzinie 9-ej wieczorem) znaleźliśmy się w domu ku wielkiemu zdumieniu rodziny, wstrząśniętej tą niespodzianką” (SVD, ss. 51–52). Irena Vincenz tak to skomentowała po latach: „Kochany wariatuncio przyszedł, żeby nas ratować, i sam dostał się do kryminalci”.26
Jak się później okazało, zostali zatrzymani przez patrol straży granicznej. Wojska regularne wycofały się z granicy kilka dni wcześniej. Straże były szczególnie czujne w nocy, a dom Vincenza w Bystrzcu był pod stałą obserwacją.
Jerzy Stempowski przedstawia kilka wersji wydarzeń na granicy. I tak w Listach (s. 132), w przytaczanym już liście do ojca z 27 IX 1945 w kilku zdaniach opisuje te wydarzenia: „Vincenz z synem przeszli pierwsi na północny stok [przez granicę], tam wpadli w pierwszy patrol, jaki wyszedł w góry, i zniknęli dla mnie na długie miesiące. Po nich wyszedłem i ja, chcąc wierzchami gór przejść 130 km do Słobody. (…) W drodze dostałem zapalenia płuc w miejscu oddalonym o 20 godzin drogi od ostatniej kryjówki przemytników, po noclegu w barłogu niedźwiedzim. Wracać tam nie miało sensu i zdecydowałem się zejść do Tisza Borkut [Kwasy]. W tym celu musiałem przejść 73 km wierzchami gór. (…) Majacząc w gorączce, szedłem dwa i pół dnia (…), co kilka godzin zawijałem się w worek do spania, ale sen nie przychodził. (…) W karczmie przemytników przeleżałem kilka dni obłożony gorącymi cegłami”.
Wobec braku poprawy został przewieziony do położonego o 7 km niżej małego szpitala, zbudowanego przez Czechów dla robotników leśnych. Tam przeleżał od 29 października do 2 stycznia 1940 r. Później znowu przebywał w „karczmie przemytników” i tam spędził resztę zimy. W końcu dowiedział się o sytuacji w kraju i zrozumiał, że nie ma na co czekać na granicy. Udał się więc do Budapesztu, gdzie jeszcze kilka tygodni spędził w doskonałym szpitalu.
W liście do Zygmunta Haupta z 11 I 196627 Stempowski wspomina swój ostatni pobyt w Karpatach Wschodnich pod koniec października 1939 r., kiedy oczekiwał na powrót S. Vincenza z rodziną: „Wyszedłem z karczmy «Kamiela» w Bohdan-Łuhy, u źródeł Białej Cisy, wspiąłem się na Gutin Tomnatyk, nocowałem w niedźwiedzim barłogu, a potem wzdłuż południowego stoku Czarnohory i Pietrosa zszedłem na połoninę Szazul [Szeszul] i lasem do Burkut-Kwasy [Kwasy] nad Czarną Cisą. (…) Szedłem samotnie, głównie nocami przy pełni księżyca, walcząc z początkami zapalenia płuc”.
Natomiast w liście z 24 I 1940 do Bolesława Micińskiego i jego żony Haliny Kenarowej o tych samych zdarzeniach pisze: „Ja przeszedłem granicę zawczasu, wyprzedzając o dzień wojska sowieckie. Od tego czasu różne wypadki trzymały mnie wciąż w górach koło granicy. Tym razem góry nie przyniosły mi nic dobrego. Tu straciłem ostatniego towarzysza, dra Vincenza, którego niemal na moich oczach schwytał patrol sowiecki, kiedy razem usiłowaliśmy przeprowadzić przez granicę jego młodsze dzieci. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że żyje i znajduje się na wolności”.28 Nic dziwnego że, jak wspomina Halina Kenarowa: „w kilku miejscach zielony atrament rozlał się białymi plamami naszych łez”.
W kartce pocztowej do Janiny Orynżyny, którą adresatka otrzymała zimą 1939/40, Stempowski donosił, że „po ataku paraliżu ocknął się w szpitaliku po węgierskiej stronie, zawalonym śniegami, w absolutnej samotności i rozpaczy, i błagał o choć najmniejszy znak życia”. Nie wiedziała, jak mu pomóc. Poradzono jej, by zwróciła się do masonów. Używając tych znajomości, powiadomiła kierującego pomocą Polakom na Węgrzech Mariana Ponikiewskiego, który obiecał wysłanie ekipy studentów po J. Stempowskiego, „skoro tylko śniegi, niebywale obfite tej zimy, będą do przebycia”. Po paru miesiącach napisał pogodniejszy list ze znakomitego szpitala w Budapeszcie.29
Natomiast w rozmowie w rozmowie Janiną Orynżyną w kawiarni w Bernie Stempowski podał jeszcze inną wersję tych wydarzeń, łączącą fakty, które miały miejsce przed przekroczeniem granicy z późniejszymi, gdy był już na Węgrzech. Oto jej relacja: „Gnany lękiem przed nadciągającymi barbarzyńcami – wyszedł w góry któregoś dnia, aby wypróbować ścieżki do zielonej granicy. (…) Jednakże po drodze powalił go niespodziewany atak paraliżu. Gdy się ocknął, leżał w jaskini przemytników, którzy znaleźli go bezwładnego w górach. Każdy góral wędrujący w samotności jest obywatelem świata, gdyż przyjaźnie spotyka każdego samotnego człowieka. Przemytnicy ułożyli go na worku z liśćmi bukowymi. (…) Był całkowicie bezradny i musiał leżeć u przemytników tak długo, aż będzie mógł stanąć na nogach. Przemytnicy prowadzili go w góry ze sobą (…), tędy gdzie szła ich droga. I znów stracił przytomność i znalazł się w szpitaliku, jak się okazało, po węgierskiej stronie”.30
Przytoczone relacje Stempowskiego mogą dotyczyć okresu od 20 X, kiedy rozstał się z Vincenzem, do 28 X, czyli daty przyjęcia go „górskiego szpitalika”. Na ich podstawie bardzo trudno wyrobić sobie zdanie o tych jakby nierzeczywistych wydarzeniach. Jednak, jak wynika z cytowanego już listu Vincenza do Stempowskiego, były to działania zaplanowane wcześniej i rzeczywiście mogły mieć miejsce: „Dalszym z przejawów Pana perypetii, równie wstrzemięźliwych jak inne, było wspominanie, jak Pan szukał nas po Czarnohorze i przenocował w jakiejś gawrze niedźwiedziej”.
Wróćmy ponownie do Bystrzca, gdzie wieczorem po powrocie do domu Vincenz stanął przed wyborem: „albo zaraz tej samej nocy uciekać na Węgry z powrotem wraz z rodziną, która wcale nie była przygotowana (…), albo iść dalej nocą do Słobody, by mobilizować resztę rodziny, albo wreszcie zostać na miejscu. (…) Lecz to ostatnie było nie tylko najrozsądniejsze, ale właściwie jedynie możliwe, zwłaszcza że byłem tak wyczerpany, iż raz usiadłszy, prawie zwlec się nie mogłem” (SVD, s. 54).
„22.X. Politruk.”
Rankiem następnego dnia odwiedził Autora w jego domu politruk ze strażnicy granicznej w Bystrzcu w towarzystwie uzbrojonego podoficera. Politruk „mówił z żalem, że należało już wczoraj w nocy od razu szczerze zgłosić się na placówce, bo do Związku Sowieckiego należy mieć zaufanie i wszyscy obywatele maja zaufanie do sowieckiej władzy. (…) Koniec końców oświadczył mi, że ja i syn mamy udać się na placówkę, aby tam – pagawarit. (…) W setnych opowiadaniach słyszałem później to samo słowo jako zapowiedź rozmów, a raczej śledztw bardzo długich”. Jak zapewniał politruk, mieli wrócić na obiad… (SVD, s. 57).
Autor w prostych słowach opisuje dramatyczny moment wyprowadzenia z domu pod konwojem. Huculscy sąsiedzi potrafili jednak ocenić powagę sytuacji, bo jak pisze dalej: „Zaledwie uszliśmy jakie dwieście kroków, dogonił nas jeden z sąsiadów, ubogi a dość stary chałupnik Petrusko, który nieraz u nas pracował.31 Doganiając wołał: «Panowie Sowiety, puśćcie tego człowieka, to nie żaden burżuj, to jest narodnyj czołowik! Ja wam to mówię, ja was proszę, ja jestem biedny, a znam go dobrze». Powtarzał to kilkakrotnie, uparcie i błagalnie, a był to z jego strony oprócz przyjaźni dla mnie także dowód zaufania do władz sowieckich, że biedny człowiek może coś wskórać, po myśli wciąż głoszonej propagandy”. Politruk nie okazywał zniecierpliwienia. „Byłem trochę wzruszony interwencją Petruska, a jeszcze bardziej dziwiłem się, skąd dowiedział się tak prędko, że już czatował na nas. Pożegnałem się z nim, patrzył za nami żałośnie”.
Scena ta była niewątpliwie przykrym i wstrząsającym przeżyciem dla sąsiadów Vincenza. Musiała później być przedmiotem wielu opowiadań, skoro do dziś przetrwała w pamięci Wasyla Biłohołowego, który w tamtym czasie mógł mieć około siedmiu lat. O prowadzonym na strażnicę Stanisławie Vincenzie z wielkim przejęciem opowiadał także nieżyjący już dziś Iwan Kikuńczuk, ostatni zielarz w Bystrzcu. Strażnica znajdowała się około 40 minut drogi od domu pisarza. Stała prawdopodobnie w okolicy miejsca, gdzie dzisiaj jest sklep. Są tu ślady kamiennej podmurówki.
Na strażnicy odbyło się pierwsze przesłuchanie i pierwszy nocleg Vincenzów jako więźniów. Autor wypytywany o okoliczności przejścia granicy powiedział, że „przyszedł do rodziny, bo dowiedział się, że nie ma tu Niemców, tylko Sowiety”. Nie zdradził miejsca przejścia granicy, opowiadając, że przeszli łatwo dostępnym miejscem z Jasiny do Jabłonicy. Spali w szatni na bardzo niewygodnych łóżkach przyniesionych z pobliskiej graciarni (SVD, s. 59).
„23, 24, 25. [X.] Żabie (autem pod konwojem przez lasy pod Kostrzycą) – Nadwórna.”
Następnego dnia więźniowie zostali odprowadzeni pod eskortą pieszo do Żabiego Ilci, do budynku, w którym miało się mieścić muzeum huculskie, a w którym tym czasie kwaterowała kompania strażników granicznych32 (SVD, s. 62). „Przed nami szedł podoficer z angielskim ręcznym karabinem maszynowym gotowym do strzału, za nami żołnierze także z bronią w pogotowiu”. Na miejscowych, którzy rozpoznawali Vincenza, eskorta ta robiła przykre wrażenie, głośne rozmowy milkły, szeptali tylko coś cicho. Zatrzymanych umieszczono w kancelarii, która była jednocześnie wartownią. Przyniesiono dla nich wygodne łóżka i niezły obiad.
Tu byli przetrzymywani „dość długo” (SVD, s. 70). Z kalendarium wynika, że przespali tam dwie noce. Czyniono nawet obietnice zwolnienia, jednak pewnego ranka: „I my ulegliśmy przygnębieniu, kiedy nas wywieziono ciężarówką z naszej ściślejszej ojczyzny. Droga, którą jechaliśmy, przypomniała nam szczęśliwe wycieczki z francuskim przyjacielem Christianem Sénéchalem i jego rodziną sprzed kilku laty.33 W jednym miejscu podjechaliśmy blisko pod pasmo, za którym znajdował się mój dom”.34
Trasa przejazdu prowadziła przez Krywopole, przełęcz Bukowiela, Worochtę, Tatarów, Mikuliczyn, Jamną, Jaremcze, Dorę, Delatyn. W SVD (ss. 71–72) Autor opisuje wrażenia z tego przejazdu: „Po drodze oglądałem dobrze mi znajome i znane w całym kraju miejscowości kąpielowe nad Prutem. (…) Były one pełne czerwonych papierzysk zawieszonych na budynkach i porozrzucanych wszędzie transparentów. Pierwsza oznaka sowieckiej okupacji w tej niezaprzeczonej brzydocie. Lecz oprócz kwater wojskowych tu i ówdzie, przeważnie wille i pensjonaty stały nie zamieszkałe, to pozabijane deskami, to znów bez okien, z wyrwanymi drzwiami, opróżnione z mebli. Po drodze w kilku miejscach wyrostki wokół ogniska witali entuzjastycznie naszą eskortę, uzus przejściowy ówczesnego okresu sielankowego. Lecz wrażenie przejazdu było smutne. (…) Dorośli wieśniacy snuli się zbyt cicho, sennie, zatroskani czy niemrawi. Nie wiadomo, co ich tak nastroiło, czy brak gości letniskowych, a może niepewność jutra, która zaczęła się od fatalnego zrównania walut, a potem chaosu w cenach i braku towaru”.
Po kilku godzinach przyjechali do aresztu sądowego w Nadwórnej, „podległego dowództwu batalionu, które już tam urzędowało jako łącznik ze słynną instytucją NKWD”.
„27. X. Stanisławów (cztery litery). Wiczni kryminary.”35
W tym dniu wywieziono wszystkich aresztantów. Najpierw ciężarówką na stację kolejową w Nadwórnej, a później, w nocy, pociągiem do Stanisławowa. Przyjechali rano. Więźniów uformowano w szeregi wojskowe. Otoczyli ich strażnicy z bagnetami na karabinach i tak prowadzeni byli ulicami. „Przechodziliśmy koło jakiegoś gimnazjum polskiego, dziewczęta uczennice tłumnie wyległy do okien, oglądały nas z początku z ciekawością i beztroską, potem z prawdziwym przerażeniem. Nagle któraś z nich wybuchła płaczem, potem jedna za drugą rozpłakały się głośno” (SVD, s. 83).
Doszli wreszcie do budynku więziennego przy sądzie okręgowym. „Bramę otworzono i weszliśmy w podwoje NKWD”. W więzieniu przebywali około siedmiu tygodni.
„2. XII. Smutne wyzwolenie, Słoboda. Boże Narodzenie pod znakiem wyrzucenia z domu. Beweise, wo find ich Beweise.”36
W SVD (s. 144) data powrotu z więzienia w Stanisławowie do domu w Słobodzie podana jest jako 4 XII. Okoliczności poprzedzające wyjście z aresztu opisane są w rozdziałach „Pożegnanie”, „Powrót” i „Nasi dobroczyńcy”.
Uporczywe zabiegi o zwolnienie rozpoczęła pierwsza żona Autora, Helena, znająca doskonale środowisko rosyjskie.37 „Umiała zachęcić (…) do pilnowania tej sprawy szczególnie Ukraińców i Żydów, bo ci mieli śmiałość dostępu do władz sowieckich, dla Polaków było to bowiem najtrudniejsze, gdyż tak zwani «panowie» bali mi się szkodzić” (SVD, ss. 146–147). Wkrótce więźniowie mogli odczuć zmianę swego położenia: „Sytuacja (…) poprawiła się od razu o tyle, że naprzód dostarczono nam z domu ciepłe palta, a dwa dni potem otrzymaliśmy obfitą paczkę żywnościową. – Potwierdziliśmy odbiór własnoręcznymi podpisami i to było najcenniejsze dla naszej rodziny, [bo] nawet granicznicy z naszej placówki [w Bystrzcu] wyrażali przypuszczenia, że jesteśmy już w Kijowie” (SVD, s. 130).
Po niedługim czasie Vincenzowie zostali wezwani na przesłuchania do sędziego, który oświadczył: „Wszystko sprawdzone, sowiecki literat bardzo ważny ma tu przyjechać, aby z wami «pofilozofować»”. Później Autor z synem byli u prokuratora, który po zapoznaniu się z aktami postanowił ich zwolnić. Odpowiadali jeszcze na pytania przed „czymś w rodzaju kolegium”. Na drugi dzień wręczono im karty zwolnienia bez prawa zamieszkania w większych miastach. Później jeszcze zostali przewiezieni do Obwodowego Komitetu Partii, który kwaterował w hotelu, i tu miało miejsce spotkanie z „szefem” Komitetu, który oznajmił Autorowi że „jest bardzo potrzebny, bo trzeba niezwłocznie «organizować literaturę»”.
W dniu 4 grudnia 1939 r. dostali do dyspozycji samochód „Była na nim jakaś przepustka upoważniająca mnie, bym jechał, dokąd chcę. Kierowcą był Ormianin z Kut. Pierwszym mym odruchem, jakby dzikiego zwierza, co zrywał się z klatki, było: uciekać! Kusiło mnie, by niezwłocznie podjechać pod granicę i jednym rozmachem przejść na Węgry. (…) Uspokojony w miarę możliwości, opanowałem bezsensowną chęć natychmiastowej ucieczki, postanowiłem, że pojedziemy do naszej rodzinnej siedziby [Słobody Rungurskiej]” (SVD, s. 144).
„Zmierzchało już, gdy przyjechaliśmy [pod] dom. (…) [Przy kładce na potoku] szli ostrożnie jacyś młodzieńcy nieznajomi. Okazało się, że byli to przebrani żołnierze polscy, uciekający na Węgry, którzy obrali nasz dom jako punkt przejściowy.38 (…) Tymczasem u nas w domu zjawienie się auta wywołało popłoch, bo aut prywatnych już nie było, tylko rządowe, które wzbudzały przestrach. (…) W domu było wszystko po staremu, telefonu dotąd nie zabrano, a radio podawało po polsku wiadomości BBC” (SVD, ss. 144–145).
Wieczorem Autor namawiał rodzinę, by jak najprędzej przekroczyć granicę, aby jechać do Szwajcarii, gdzie oczekują przyjaciele. „Natrafiliśmy jednak na brak przygotowania i silny opór”. Pograniczne szczyty tonęły w obfitym śniegu, a sam Vincenz pisze o swoim stanie zdrowia: „Byłem wyczerpany i jak mi się zdawało, nawet chory” (SVD, ss. 144–146).
Co miało decydujący wpływ na zwolnienie z więzienia? Trudno dziś jednoznacznie ustalić. Z pewnością złożyło się na to wiele okoliczności. Wiadomo, że pierwsza żona Vincenza użyła swoich znajomości z pisarzami rosyjskimi i ukraińskimi, powiadamiając ich o fakcie aresztowania męża, znanego już wtedy w ukraińskich kręgach literackich. Nazwiska tych pisarzy podaje Wołodymyr Polek.39 Byli to: P. Kozlaniuk (uczony agronom, wielbiciel twórczości S. Vincenza o tematyce pasterskiej), Iwan Łe (w SVD wymieniany jako „Tow. Z”) i J. Janowskij. Andrzej Vincenz oprócz zniekształconego nazwiska Iwan Fre wymienia też Petra Pancza.40
Polek cytuje list (z kwietnia 1967 r.) od Iwana Łe, jednego z założycieli lwowskiej filii Związku Pisarzy Ukrainy, w którym opisuje on bardzo ogólnikowo czynności, które podjął, aby pomóc S. Vincenzowi. Na początku postanowił dowiedzieć się w „autorytatywnych” kołach w czym rzecz i zasięgnąć porady. Polecono mu, by Związek Pisarzy nawiązał towarzyski kontakt z Vincenzem i starał się go zbliżyć do kręgu radzieckich pisarzy Lwowa. Łe pisze dalej: „Dlatego napisaliśmy jako związek pisarzy pisemne poręczenie za uwięzionego pisarza. (…) Udało się nam z Petrem Kozlaniukiem pójść i wyzwolić Vincenza z biedy. (…) Zabraliśmy go z tej nieprzyjemnej sytuacji, zawieźliśmy aż do domu w góry”.
Informacje zawarte w liście Iwana Łe są zapewne niepełne ze względu na sytuację polityczną (w 1967 r. żył jeszcze Nikita Chruszczow, który w latach 1938–49 był I sekretarzem KC KP Ukrainy). Późniejsze przejście S. Vincenza na Węgry musiało postawić poręczycieli w trudnym położeniu.
Tow. Z odwiedził później Vincenza w jego domu w Słobodzie Rungurskiej. Było to w połowie grudnia 1939 r., kiedy żydowski poeta Ber Horowitz przywiózł ze sobą kilku pisarzy ukraińskich z Kijowa.41 Wizyta ta szczegółowo opisana jest w SVD (ss. 149–152). Jak podaje Polek, w posiadaniu Iwana Łe miały być zapiski i korespondencja z Vincenzem, która zaginęła w czasie wojny. Sam Vincenz stanowczo temu zaprzecza (SVD, s. 153): „Nie spotkałem już nigdy mego dobroczyńcy, tow. Z. Po kilku miesiącach wiosną przysłał mi przekład swej książki i to nie pocztą, tylko przez okazję. Adresu nie podał, listów nie pisał”.
Kilka dni po uwolnieniu znajomi adwokaci z pobliskiego miasta uświadomili Autora co do prawnego aspektu sprawy zwolnienia: „Jest pan beneficjentem wcale rzadkim z braku praworządności, a mianowicie systemu polegającego na wytycznej, że kara musi być korzystna dla Państwa. Według samego kodeksu powinien pan otrzymać od pół roku więzienia i więcej, lecz uważano, że pana zwolnić będzie korzystniej. Niech pan się pocieszy, inni to już za pana odsiedzą z nadwyżką”42 (SVD, s. 45).
Zapis: „Słoboda. Boże Narodzenie pod znakiem wyrzucenia z domu”, jak podaje Ołdakowska-Kuflowa (SVB, s. 206), można łączyć z rabunkiem przez władze sowieckie domu Pisarza w Słobodzie Rungurskiej, kiedy to wywieziono ciężarówkami cenne gdańskie meble i całą bogatą bibliotekę.
„Nowy Rok, Żabie, Bystrzec. Śniegu dużo, jaśniej trochę.”
„Podróż z Jędrusiem. Styczeń – luty – Słoboda po raz ostatni.”
Jędruś to młodszy syn Autora – Andrzej. Pojechali wtedy saniami z Bystrzca do Słobody Rungurskiej.
„Tato: «Czekaj jeszcze trochę». Bystrzec, zima w oczekiwaniu.”
Według SVD (s. 8 ) zdanie podobnej treści: „No, czekaj jeszcze chwilkę” miał wypowiedzieć ojciec Autora podczas pierwszego pożegnania w dniu 17 września 1939 r. Słowa „zima w oczekiwaniu” odnoszą się do czekania na stopienie się śniegów i możliwość przejścia granicy.
„Wiatr – 19 marca [1940] Wiosna smutna.”
W tym dniu synowie Stanisława Vincenza: Andrzej (lat 17) i Stanisław (lat 24) opuścili dom i rozpoczęli przejście na nartach na Węgry. To wcześniejsze wyjście było spowodowane obawą przed wcieleniem do Armii Czerwonej, bowiem spodziewano się w każdej chwili ogłoszenia poboru. Do granicy doprowadziło chłopców dwóch huculskich przewodników. Nocowali w kolibie pasterskiej, wokół niej przewodnicy zrobili mnóstwo błędnych śladów rozchodzących się w różne strony, aby zmylić patrol sowieckich strażników granicznych (wg relacji Mirosławy Ołdakowskiej-Kuflowej z jej rozmowy z Andrzejem Vincenzem). W SVB (ss. 208–209) przedstawiono ich przygody po stronie węgierskiej: zabłądzenie, napotkanie wilczych tropów, spotkanie z węgierskim strażnikiem i ucieczka na drugą stronę Cisy. W końcu dotarli do Budapesztu. Wspomina o tym J. Stempowski w liście do ojca: „Przybyli [tu] wreszcie dwaj synowie Vincenza. Młodszego [Andrzeja] wysłałem na Zachód, starszego zaś [Stanisława], jedynego syna swej matki, zatrzymałem, czekając na jej przyjście po stopieniu śniegów” (Listy, s. 135). Andrzej brał później udział w walkach 1 Dywizji Pancernej generała Maczka.
„Po raz ostatni. Toty dwory sumni, Mariczka43 – (Paniw kasujut).”
Słowa te podaje Autor w SVD (s. 174) w tłumaczeniu: „Ten dom jakoś zanadto smutny”. Wypowiedziała je 80-letnia sąsiadka, gdy przygotowywali się do opuszczenia domu.
Dochodzące do Bystrzca wiadomości wskazywały, że będzie następować „coraz ściślejsza unifikacja. (…) Każda jednostka (…) będzie ściśle osaczona, a pobyt nasz w górach i to przy granicy stanie się krzyczącym, nieznośnym, a może niebezpiecznym anachronizmem”. Dlatego przygotowania do przejścia granicy trwały od dawna (relacja Barbary Vincenz i Heleny Łuczyńskiej na ten temat podana jest w SVB, ss. 207–208), lecz północna strona szczytów była jeszcze zbytnio zaśnieżona.
Jak podaje Ołdakowska-Kuflowa w SVB (s. 207), do przekroczenia granicy oprócz Stanisława Vincenza przygotowywały się: Lena (jego pierwsza żona), Irena (druga żona), czternastoletnia córka Barbara (z drugiego małżeństwa), Helena Eleniak44 i Katarzyna Pobiarzyn.45
Helena mieszkała z Leną Vincenz w Słobodzie Rungurskiej, pozostali uczestnicy wyprawy przebywali w Bystrzcu. Młode kobiety nie wzbudzały podejrzeń żołnierzy: w związku z zatrudnieniem przez władze sowieckie miały przepustki uprawniające do poruszania się w strefie przygranicznej, mogły utrzymywać łączność między dwoma domami i gromadzić zaopatrzenie potrzebne do przejścia przez góry oraz dzięki znajomościom ze strażnikami orientować się w bieżącej sytuacji na granicy. Autor wspomina w SVD (s. 173), że „nasza przyjaciółka Panna Kasia” [Pobiarzyn] ostrzegła go przed wzmożoną kontrolą granicy przez oddziały rekrutujące się z komsomolców. Dzięki znajomościom na poczcie Helena Łuczyńska mogła telefonicznie powiadomić Lenę Vincenzową o mającej nastąpić obławie. Lena bez przepustki przyjechała ze Słobody do Żabiego, skąd razem z Kasią i Heleną udały się piechotą do Bystrzca. Po drodze zostały podwiezione ciężarówką, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. W ten sposób wszyscy uczestnicy przejścia granicy zgromadzili się w jednym miejscu w oczekiwaniu na stopnienie śniegów w górach.
„Niedziela. Bystrzec – 26.V. [1940] wspaniała wycieczka, do 29.V.”
„Łuhy 29.V. [1940] Stare jarzmo: odtąd wzloty wróbla na nitce uwięzionego.”
W niedzielę 26 maja 1940 r. „jednego popołudnia opuściliśmy dom [w Bystrzcu] gremialnie. (…) Jeszcze z drugiego stromego brzegu potoku błysnęły do nas duże okna zasłonięte firankami. «Czemu nas opuszczacie?» – Nikt nie widział ani nie wiedział, kiedy i dokąd zniknęliśmy, co prawda, każdy wolał nie wiedzieć, przeto wspominano nas tylko na ucho. Tylko młodzi synowie46 właściciela gospody w Żabiem [Gertnera], którzy wiedzieli o wszystkim, z chłopięcej przekory wypytywali później komandirów sowieckich, co się z nami stało. Ci odpowiadali niechętnie i wymijająco” (SVD, s. 174).
Grupa uciekinierów była dość duża, składała się z sześciu osób i dwóch przewodników. Umożliwiło to zabranie najważniejszych notatek, zapisków etnograficznych, szkiców, dokumentów rodzinnych, nawet części książek. Bagaż był bardzo ciężki, ale przewodnicy pomogli go przenieść do granicy, przez najtrudniejszy teren ze stromymi podejściami. W liście do Józefa Wilczyńskiego z 1 X 1959 r. Vincenz wspomina, że pisząc drugi tom Na wysokiej połoninie korzystał „z tych zapisków, które przenieśliśmy na plecach przez Czarnohorę i to sporą paczkę i które zajechały aż tutaj”,47 tzn. do La Combe. Również w liście do Matwija Stachiwa pisał: „W moich papierach przeniesionych na plecach przez Czarnohorę mam gdzieś polski przekład jednego rozdziału z tej książki [Dido Iwanczik]” (cyt. za SVB, s. 173), a w tekście przygotowanym przez pisarza na imieniny żony czytamy: „Zaledwie kilka lat upłynęło, jak ocaliliśmy na plecach nasze zarysy, szkice albo częściowe fragmenty nowej Połoniny”.48
Jak podają H. i T. Csorba w pracy Ziemia węgierska azylem Polaków, Vincenz, miłośnik Dantego i Homera, zamiast zapasowej pary butów do plecaka zabrał Boską komedię (za SVB, s. 211). Irena Vincenz wspomina, że mąż „już na obszarze Węgier poczuł nie tylko wielkie zmęczenie ale i ulgę. Unosił z sobą wszystkie rękopisy, cały swój świat, który wiedział, że zginie, jeśli nie przeniesie go na swoim grzbiecie”.49 Andrzej Vincenz zaś pisze o pierwszych szkicach Prawdy starowieku uratowanych „w plecaku podczas ucieczki przez Czarnohorę w maju 1940 r.”.50 Natomiast Barbara Vincenz do swego plecaka schowała rodzinne fotografie (SVB, s. 211).
Gdy przez długi czas nie było wiadomości o Stanisławie Vincenzie i jego rodzinie, władze sowieckie przeniosły drewniany dom Autora w okolice cerkwi w Bystrzcu i urządziły tam klub. Po wkroczeniu Niemców dom ten został spalony przez Hucułów. Jak dowiedział się później Vincenz, „podpalenie nie przeciw mnie było skierowane, lecz przeciw klubowi komunistycznemu” (SVD, s. 174).
W zakończeniu pierwszej części SVD Vincenz pisze: „Przez ucieczkę pozbyłem się przynajmniej apokaliptycznej nudy stalinizmu, przed którą chciałoby się uciec z tego globu, gdyby rozpostarła się wszędzie. Niestety pozbyłem się także mego kraju. (…) W dziejach naszego zakątka, zachowanych głównie w tradycji ustnej, rozpowiada się o wójcie wsi Żabie, [który] kazał napisać na skale u wjazdu do swej gminy: «Tutaj wierzy się człowiekowi, to jest nasza konstytucja». (…) Myślałem nieraz o tym, że na Instytucji, z której objęć wymknąłem się (…), powinien być napis: «Tutaj nie wierzy się człowiekowi i to jest nasza konstytucja».”
Andrzej Vincenz pisze:51 „Moi rodzice od maja 1940 roku [przebywali] na Węgrzech, dokąd udało się im przedostać dzięki pomocy zaprzyjaźnionych kłusowników”.
Pierwsza pochodzi od Wasyla Michaiłowicza Biłohołowego, lat około 75, który mieszka w Bystrzcu, w przysiółku Pid Gadżynou. To brat jego matki, Petro Markowicz Biłohołowy,52 organizował przejście granicy przez rodzinę Vincenzów. Wśród uczestników Biłohołowy wymienia Jana Białostockiego oraz synów S. Vincenza, którzy jak wiadomo przeszli na Węgry wcześniej. Przejście miało się według niego odbyć przez grzbiet Rozszybenyk. Nocowali przed granicą, skąd Petro wrócił. Następnego dnia zbiegowie przekroczyli grzbiet. Informator dodaje, że natknęli się na patrol graniczny na nartach i musieli przez godzinę ukrywać się w śniegu, dopóki żołnierze nie oddalili się. Opowiadanie to prawdopodobnie dotyczy jednak przejścia granicy 19 III 1940 r. przez Stanisława i Andrzeja Vincenzów.
Druga relacja pochodzi od Marii Płytki, lat ok. 75), mieszkającej obecnie w Werchowynie Słupejce, poprzednio zaś w Bystrzcu, w przysiółku Pid Gadżynou.53 Według niej w przejściu granicy przez Vincenza z rodziną pomagali Petro Biłohołowy (wujek Marii) i Michajło Prociuk (jej ojciec). Droga przejścia prowadziła przez dolinę Gadżyny i Szpyci. Najpierw przewodnicy poszli sami w okolicę granicy i przygotowali szałas, żeby zbiegowie mieli gdzie się przespać. Petro zaprowadził ich w nocy do szałasu i tam ich zostawił, a sam wrócił. Następnego dnia Vincenzowie przeszli przez granicę na Węgry.
Trudno dziś rozstrzygnąć, która z relacji jest prawdziwa. Droga do Rozszybenyka jest dłuższa, ale bardziej ukryta, bo cała jej dolna część, od miejsca odejścia drogi do kotła Gadżyny, prowadzi przez las, aż do podejścia na próg dolnego kotła pod Kizimi Ułohami. Na dnie kotła można odszukać ścieżkę prowadzącą przez kosówkę i między jej płatami w stronę kaskad wodospadu po lewej stronie. Dalej ścieżką wzdłuż wodospadu na próg górnego kotła. Stąd możliwe jest podejście na grzbiet stromym, trawiastym stokiem. Na grzbiecie znajduje się ścieżka doprowadzająca wśród pozostałości okopów z I wojny światowej do wierzchołka Munczel ze słupkiem granicznym 23. Od słupka 23/4 inna ścieżka sprowadza długim, łagodnym trawersem nad jeziorko pod Gutin Tomnatykiem i dalej do wioski Łuhy po węgierskiej wówczas stronie Czarnohory.
Droga przez kocioł Gadżyny i Szpyci jest nieco krótsza i może bardziej uczęszczana (chociaż w tym czasie owce nie mogły jeszcze wyjść na połoninę), w dolnej części prowadzi długim odcinkiem bezleśnym.54 Byłoby to prawdopodobnie powtórzenie w przeciwnym kierunku drogi, którą S. Vincenz z synem przeszedł z Łuhów do Bystrzca 21 X 1939 r.
W dniu 20 IV 2008 r. prof. Mirosława Ołdakowska-Kuflowa przeprowadziła rozmowę telefoniczną z Barbarą Vincenz-Wanders, która stanowczo stwierdziła że po drodze nie było żadnego noclegu w szałasie! Budowę szałasu uznała za legendę rozpowszechnioną na Huculszczyźnie, która nie wiadomo skąd się wzięła. Oprócz tego podała następujące fakty: wyjście z domu nastąpiło o godzinie trzeciej w nocy, prowadzili sąsiedzi Petro Biłohołowy i jego przyjaciel Michcio (Michaił Prociuk). Rola przewodników sprowadzała się do ostrzegania przed patrolami granicznymi, „bo przecież Ojciec doskonale znał okolicę”. Drogi dojścia do granicy nie pamięta, bo było ciemno. „Ale nie wydaje mi się, że przez Szpyci”. W górze było jeszcze trochę śniegu. Przewodnicy orientowali się w porze przejścia patrolu granicznego, toteż wszyscy czekali w ukryciu, aż patrol przejdzie. Na dany znak uciekinierzy pośpiesznie przekroczyli granicę, a przewodnicy wrócili do domu, nim wieś się obudziła. O wyprawie nikomu nie mówili. Po przekroczeniu granicy „położyliśmy się w lesie, żeby wypocząć, ale nie dało się spać (spanie na korzeniach drzew pod deszczem nie należy do przyjemności)”. Po stronie węgierskiej zgłosili się do straży granicznej. „Ku naszemu przerażeniu porucznik oznajmił nam po niemiecku, że ma rozkaz odstawić uchodźców polskich z powrotem do granicy. Dał nam do [pilnowania] sześciu żołnierzy (…), którzy na migi dali nam do zrozumienia, żeby się nie bać. Odprowadzili nas niedaleko, nakarmili i pokazali drogę do wsi, na której nikt nas nie mógł spotkać. Nigdy nie dowiemy się, czy porucznik wiedział o tym i tylko udawał posłusznego oficera. Noc spędziliśmy w nieużywanym młynie koło wsi, a następnego dnia poszliśmy na stację kolejową i pociągiem pojechali w głąb Węgier”.55 Również Irena Vincenz, cytowana w artykule Bronisława Mamonia, stwierdza, że przejście na Węgry trwało trzy dni bez odpoczynku i snu, nie wspomina też o noclegu w szałasie.
Łącząc te relacje z zamieszczonym na początku tego artykułu kalendarium oraz informacjami podanymi w SVB (ss. 209–210) można z dużym prawdopodobieństwem ustalić hipotetyczny harmonogram przejścia:
26/27 V Wyjście z Bystrzca o godz. 3 w nocy. Przekroczenie granicy.
27/28 V Odpoczynek w lesie, przy padającym deszczu. Spotkanie z patrolem węgierskim.
28/29 V Nocleg w „młynie”. Dojście do Łuhów.
Odległości przebyte w poszczególnych dniach wydają się bardzo niewielkie (poza pierwszym dniem), ale biorąc pod uwagę stan zdrowia i kondycję fizyczną pisarza, oraz brak przygotowania do wysiłku w trudnym górskim terenie pozostałych uczestników, możliwe do przyjęcia.
Na podstawie tego harmonogramu można ustosunkować się do faktów podanych w SVB i poddać je krytycznej ocenie.
Godzina wyjścia z domu w Bystrzcu podawana jest różnie. Sam Vincenz w SVD (s. 174) godzinę opuszczenia domu podaje w przybliżeniu: „jednego popołudnia”. W dwóch innych relacjach (Maria Płytka i Helena Łuczyńska) przypada ona w nocy. Autor wspomina ostatnie wyjście z domu: gdy byli już na drugim brzegu potoku, „błysnęły okna zasłonięte firankami”. Czy zwrot ten może sugerować nocną porę? Dalej jednak Vincenz pisze, że po ich odejściu pojawiły się przypuszczenia, iż całą rodzinę porwano i deportowano nocą.
W SVB (s. 209) podano, że jeden z przewodników obserwował posterunek graniczny i gdy było bezpiecznie, gwizdem dał znak, po czym uciekinierzy przebiegli przez drogę w dolinie potoku i schowali się w zaroślach po drugiej stronie. Otóż, jak podaje sam Autor (SVD, s. 58) posterunek znajdował się ok. 40 min. marszu w dół od jego domu, zatem sytuacja taka nie mogła mieć miejsca. Natomiast mogło być tak, że przewodnik obserwował drogę w dolinie i gdy nie widział patrolu, dał znak do opuszczenia domu. Warto pamiętać, że w tej okolicy w dniu 21 X 1939 r. podczas powrotu z Węgier Autor z synem zostali zatrzymani przez patrol sowieckich pograniczników.
Droga dojścia do granicy opisana jest w SVB (s. 210) następująco: „Najprawdopodobniej z Bystrzca (…) wyruszyli w kierunku południowym i przekroczyli granicę gdzieś między Dzembronią a Pop Iwanem. Dopiero po przekroczeniu granicy musieli kierować się w kierunku zachodnim ku Łuhom”. Opis ten trzeba skomentować. Trudno wyobrazić sobie w warunkach okupacyjnych drogę z Bystrzca do okolicy szczytu Dzembronia. Przejście górami wymagałoby bardzo uciążliwego forsowania dwóch kotłów polodowcowych i dwóch bocznych grzbietów. Trzeba także zdecydowanie wykluczyć przejście do Dzembroni drogą przez centrum wsi. Ponadto wiadomo, że w budynku dawnego obserwatorium astronomiczno-meteorologicznego na Popie Iwanie znajdowała się w tym czasie sowiecka strażnica. Zbiegowie z pewnością nie ryzykowaliby zbliżania się odkrytym stokiem i grzbietem w jej stronę, by po przejściu granicy znowu odkrytym stokiem schodzić do Łuhów.
Pozostają zatem wymienione już dwie drogi: przez Szpyci lub Rozszybenyk. Bezpieczniejsza i łatwiejsza jest ta druga, na którą stanowczo wskazywał Wasyl Biłohołowy, pokazując nam grzbiet Rozszybenyka, bardzo dobrze widoczny sprzed jego chaty, i objaśniając, gdzie na dnie kotła szukać ścieżki do jego podnóża. Tę drogę sugeruje również zamieszczona w liście S. Vincenza do Cz. Miłosza wzmianka o przekraczaniu wodospadów. Otóż ścieżka z dolnego do górnego kotła pod Kizimi Ułohami prowadzi przy wodospadzie, natomiast przy ścieżce do kotła pod Szpyciami nie ma wodospadu, przekracza się tylko strumień.
Jak już pisałem wyżej, dojście do Kizich Ułohów prowadzi przez dłuższy czas lasem, kocioł ten jest trudniej dostępny niż Gadżyny, a po osiągnięciu grzbietu granicznego przejście ścieżką wzdłuż granicy jest znacznie krótsze, na czym zbiegom na pewno szczególnie musiało zależeć.
Z wędrówki w dniu następnym prawdopodobnie pochodzi wspomnienie Heleny Łuczyńskiej, która kilkakrotnie podkreśla, że idąc ukrywali się w zaroślach,56 by nie dostrzeżono ich z obserwatorium na Pop Iwanie. Po przekroczeniu granicy zapewne zeszli po stronie węgierskiej opisaną wyżej ścieżką do jeziorka pod Gutin Tomnatykiem. Zejście to jest łagodne, w przeciwieństwie do trawiastego stoku przy zworniku Gutin Tomnatyka, na którym dodatkowe utrudnienie stanowiłaby mokra i śliska od deszczu trawa.
Po nocnym przejściu granicy, z pewnością już poniżej górnej granicy lasu, uciekinierzy odpoczęli „na korzeniach drzew przy padającym deszczu”. Trzeba zwrócić uwagę, że jest tu mowa o odpoczynku, a nie noclegu. Vincenz w przytaczanym liście do Miłosza pisze o spaniu w lesie. Potem nastąpiło dalsze zejście i spotkanie z patrolem węgierskim, którego dowódca miał zamiar odprowadzić uciekinierów z powrotem na granicę. Na szczęście jeden z żołnierzy (Słowak) odprowadził ich do młyna, gdzie mogli przenocować. Zastanawiająca jest uwaga o młynie. Być może zeszli do doliny potoku Balcatul i tam znajdowało się coś w rodzaju młyna albo folusz.
W dniu 29 V rano w młynie zjawili się „jacyś Węgrzy” i jeden z nich poprowadził uchodźców dalej. Stanisław Vincenz zamierzał zapłacić mu za przysługę, ale okazało się, że w czasie drogi zgubił dolary (SVB, s. 210). Tak doszli do miejscowości Łuhy. Stąd musieli przejść jeszcze ok. 15 km drogą przez Bogdan do linii kolejowej Jasinia–Sygiet Marmaroski. Najbliższą stację kolejową na tej linii mieli w miejscu połączenia Białej i Czarnej Cisy (stacja Tiszakoz). Dlatego prawdopodobnie to tutaj wsiedli do pociągu, a nie na przystanku Kwasy (jak podano w SVB, s. 210), bo to wymagałoby cofnięcia się w górę Czarnej Cisy ok. 10 km. W ten sposób mogli dotrzeć do majątku znajomej rodziny Kendych (gdzie on się znajdował, nie wiadomo), a po odpoczynku do Budapesztu.
Pozostaje jeszcze podać informację, która bezpośrednio nie jest związana z omawianym tematem, ale w pewnym sensie z nim się łączy. Jak opowiedziała mi Maria Płytka z domu Prociuk (3 VII 2007), po około dwóch latach od przejścia granicy przez Stanisława Vincenza ktoś z jego znajomych przyjechał samochodem do Bystrzca i z fundamentu jego domu wyjął dokumenty i papiery. Odbyło się to bardzo prędko, nieznajomy do nikogo nie zachodził i zaraz odjechał. Musiało to mieć miejsce już po zajęciu tych terenów przez Niemców. Parę lat później Stanisław Vincenz przysłał paczkę dla mamy Marii Płytki (materiał na kostium, skóra na buty, sweter, spodnie, wełniane skarpety). Zawartość paczki wydaje się wskazywać, iż była ona wysłana w drugiej połowie lat sześćdziesiątych przez Duński Czerwony Krzyż.
Na zakończenie można stwierdzić, że na wiele pytań udało się znaleźć ostateczną odpowiedź. I tak na przykład poznaliśmy wszystkich uczestników trzeciego przejścia granicy. Dużo faktów zawiera relacja Heleny Łuczyńskiej. Zastanawiające jest, że nie podaje ona żadnych wydarzeń z dojścia do granicy, co sugeruje, że wszystko przebiegło zgodnie z planem. Zapamiętała natomiast stresujące sytuacje po stronie węgierskiej.
Nie powiodła się dwukrotna próba skontaktowania się z prof. Andrzejem Vincenzem, jednym z ostatnich żyjących świadków opisywanych wydarzeń. Nie otrzymałem też dotąd od p. Barbary Wanders-Vincenz odpowiedzi na rodzaj ankiety dotyczącej szczegółów drogi na stronę węgierską. Odpowiedź na moje pytania w formie „tak” lub „nie” pozwoliłaby z dużym prawdopodobieństwem określić trasę przemarszu. Być może p. Wanders udzieli jej w późniejszym terminie. Stanowiłoby to cenne uzupełnienie artykułu.
Dziękuję prof. dr Mirosławie Ołdakowskiej-Kuflowej za zapoznanie się z artykułem i cenne dodatkowe informacje, dr. Markowi Olszańskiemu za przekład z niemieckiego, a Piotrowi Kamińskiemu za mapę. Szczególne podziękowanie chciałbym złożyć Pani Barbarze Wanders-Vincenz za wiadomości, które pozwoliły ustalić harmonogram trzeciego przejścia granicy.
Przypisy: 1 S.Vincenz: „O słowie i mówieniu” [w:] Po stronie pamięci, Paryż 1965, s. 232.
2 „Listy Jerzego Stempowskiego do Marii Dąbrowskiej”, do druku podał Jan Stanisław Witkiewicz, Zeszyty Literackie 1986, z. 15, ss. 107–108.
3 Tłum. Marek Olszański [w:] Dawne Pokucie i Huculszczyzna w opisach cudzoziemskich podróżników 1795–1939, Warszawa 2001, ss. 213–214.
4 S.Vincenz: Outopos. Zapiski z lat 1938–1944, autograf odczytał Andrzej Vincenz, tekst z autografem porównał, opatrzył posłowiem i ilustracjami oraz do druku podał Jan A. Choroszy, Wrocław 1992. ss. 74–76.
5 S.Vincenz: Dialogi z Sowietami, Londyn 1966, Kraków 1991 (cyt. wg wydania krajowego, dalej SVD).
6 [W:] Stanisław Vincenz, humanista XX wieku, red. Mirosława Ołdakowska-Kuflowa, Lublin 2002, ss. 87–96.
7 Jerzy Stempowski, pisarz i eseista, zostawił bogatą i wartościową epistolografię. Urodzony w 1893 r. w Krakowie w rodzinie ziemiańskiej pochodzącej z guberni podolskiej. Najważniejsze utwory: Chimera jako zwierzę pociągowe (1933), La Terre bernoise (1953) – nagroda literacka kantonu berneńskiego, Eseje dla Kassandry (1961), przekład Doktora Żiwago Borysa Pasternaka (1959). Od 1947 r. publikował w paryskiej „Kulturze”, m.in. cykl Notatnik niespiesznego przechodnia. Pisał wtedy pod pseudonimami Paweł Hostowiec (nazwa potoku i szczytu w dolinie Białego Czeremoszu), Leon Furatyk (nazwa szczytu w Górach Czywczyńskich, a nie potoku na Huculszczyźnie, jak podaje Andrzej S. Kowalczyk w Niespieszny przechodzień i paradoksy, s. 34) i Jerzy Grahit (nazwa szczytu w Beskidach Huculskich, a nie w Czarnohorze). Współpracował z Radiem Wolna Europa. Mówił o sobie: „Należę raczej do stręczycieli książek niż pisarzy”. Pracę pisarską określał jako „czernienie papieru”. Zmarł w 1969 r. w Bernie.
8 Cz.Miłosz: przedmowa [w:] S.Vincenz, Po stronie pamięci, Paryż 1965, ss. 9 i 12.
9 Tamże.
10 Syrojidy – mityczne istoty podludzkie. Jest to określenie podane w słowniczku dołączonym przez Vincenza do Listów z nieba (2004), zbyt ogólne, aby zrozumieć istotę aluzji użytej przez Autora. Piotr Nowaczyński porównuje opowieść o Syrojidach do Folwarku zwierzęcego Orwella: „[Syrojidy] hodują niewolnicze stada ludzkich istot przemienionych przez lęk o własne życie w półnagie tępe, na poły zwierzęce żywotwory. (…) [Do Syrojidów] ma należeć przyszłość świata, to społeczność zorganizowana według zasad systemu totalitarnego, gdzie panuje ślepy kult wodza, jednomyślność poglądów, upaństwowienie dzieci, by zapobiec rodzeniu się uczuć” (Mądrość Vincenza, Lublin 2003, s. 15). Opisowi krainy Syrojidów poświęcił Vincenz jeden z rozdziałów Barwinkowego Wianka.
11 Był to Adam Miłobędzki, kolega Autora z kampanii 1920 r. Później chodzili razem na wycieczki w Czarnohorę. Już przed I wojną światową brał udział w konspiracji i walkach legionowych. W rozmowach podczas przekraczania granicy opowiadał się za powrotem do kraju i podjęciem podziemnej walki zbrojnej. Zamiar ten zrealizował, bo jak podaje M. Ołdakowska-Kuflowa (Stanisław Vincenz. Pisarz, humanista, orędownik zbliżenia narodów. Biografia, Lublin 2006, s. 177, dalej SVB), prawdopodobnie był łącznikiem między krajem a rządem emigracyjnym. W 1943 r. trafił do obozu na Majdanku, a później do Buchenwaldu jako więzień cywilny. W SVD (s. 24) Autor wspomina, iż przypadkowo trafił do niego niemiecki przekład Marka Aureliusza z pieczątką obozu w Buchenwaldzie z nazwiskiem kapitana i numerem obozowym. Dalsze losy Miłobędzkiego nie są znane.
12 I.Vincenzowa: „Rozmowy ze Stanisławem Vincenzem”, Regiony 1995, nr 1. s. 104.
13 J.Stempowski: Listy, wybór i redakcja Barbara Toruńczyk, Warszawa 2000, s. 131.
14 H.i T.Csorba: Ziemia węgierska azylem Polaków 1939–1945, Warszawa 1985, s. 69.
15 „Wieści Polskie” były pismem wychodzącym w Budapeszcie, od 1940 r. podległym rządowi polskiemu w Londynie. Cyt. za Ziemia węgierska…, ss. 58–59.
16 J.Stempowski: Zapiski dla zjawy oraz zapiski z podróży do Delfinatu, przełożył i posłowiem opatrzył Jan Zieliński, Warszawa 2004, ss. 58–59. Jest to dziennik intymny autora pisany po francusku w latach 1940–41, poświęcony nieżyjącej już Ludwice Rettingerowej, odnaleziony przypadkowo w Szwajcarii.
17 W przewodniku po Czechosłowacji (cz. 2. Ziemie Słowackie i Podkarpatoruskie) wydanym w Pradze w 1930 r. schronisko ani strażnica graniczna w Łuhach nie są opisane. Obiekty te nie są też zaznaczone na mapie wymienionej w przypisie 19.
18 J.Stempowski: Z Berdyczowa do Rzymu, Paryż 1971, rozdz. „Księgozbiór przemytników”, s. 99. Przedruk z „Wiadomości” 1948, nr 111.
19 W tej okolicy nie było schronisk turystycznych. Być może Autor obserwował staje pasterskie przy ścieżce wiodącej do zwornika Gutin Tomnatyka i na połoninie Brebenieskul , zaznaczone na wojskowej czechosłowackiej mapie w skali 1 : 200 000, arkusz Rahov-Sighet (Praga 1925).
20 Regiony 1995, nr 1, s. 104 .
21 Inwentarz rękopisów Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu. Tom XVI. Rękopisy 17261–17708. Archiwum Stanisława Vincenza, red. Wanda Sonnak, Wrocław 1998, s. 183.
22 J.Hersch: „Stanisław Vincenz – jego obecność” [w:] Świat Vincenza. Studia o życiu i twórczości Stanisława Vincenza (1888–1971), red. J. A. Choroszy i J. Kolbuszewski, Wrocław 1992, s. 37.
23 Apatrydzi (z gr.) – ludzie nie czujący związku z żadną ojczyzną. Mowa tu o żołnierzach Armii Czerwonej zajmującej wtedy Węgry.
24 Gazeta Wyborcza, 18 IV 2003, s. 12.
25 „Konstanty Aleksander Jeleński, Stanisław Vincenz. Korespondencja”, Zeszyty Literackie 1989, nr 4, s. 137.
26 Regiony 1999, nr 1–4, s. 206.
27 Kultura (paryska) 1972, nr 4, ss. 72–73.
28 Pan Jerzy. Śladami Niespiesznego Przechodnia. Wspomnienia i szkice o Jerzym Stempowskim, Wybór i opracowanie Jerzy Timoszewicz, Warszawa 2005, s. 218.
29 Tamże, s. 196.
30 Tamże, s. 197.
31 Był to Petro Mogoruk, ojciec Marijki Mogoruk, której korespondencja z Vincenzem jest opublikowana w tym tomie „Płaju” (informacja listowna Karoliny Kwiecień z 10 IX 2007 na odstawie jej rozmowy z Mariczką).
32 Budynek ten znajdował się w Żabiem Ilci, w okolicy rozwidlenia dróg do Burkutu i Worochty. Miały w nim się mieścić muzeum huculskie, stacja naukowa, biblioteka, bazar wyrobów huculskich, mieszkania dla obsługi i pracowników naukowych, pokoje gościnne oraz placówka straży granicznej. Był to budynek murowany, piętrowy. Nigdy nie został w całości oddany do użytku, na przeszkodzie stanął wybuch wojny. Niedługo po wojnie został w całości zburzony. Obecnie w okolicy tego miejsca jest mogiła z obeliskiem zwieńczonym czerwoną gwiazdą. Mniej więcej naprzeciw tego miejsca po drugiej stronie drogi stała grażda bogatej rodziny huculskiej Urszegów.
33 Wrażenia z Huculszczyzny Sénéchal opisał w formie komentarza do filmu. Rękopis w języku francuskim znajduje się w Archiwum Stanisława Vincenza w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu (sygn. 17570/II). Tłumaczenie zamieszczamy w tym tomie „Płaju”.
34 Mowa o pasmie Kostrzycy, które stanowi dział wód między potokami Bystrzec i Ilcia, a nie – jak mylnie podano w Outopos – dział wód Prutu i Czeremoszu.
35 Jest to nawiązanie do słów piosenki huculskiej. W polskim przekładzie: „Zakukała kukułeczka z wierzchołka wiśni. / I posadzili Iwaneńka w kryminały wiczni”.
36 Beweise, wo find ich Beweise (niem.) – „Dowody, gdzie znajdę dowody”. Jest to cytat z dramatu Beniamina Franklina Wedekinda – wypowiedź nieuznawanego króla, który nie mógł udowodnić swoich uprawnień. Zdanie to Vincenz łączył ze słowami huculskiej niani Pałachny: Korolem budesz, donyku (królem będziesz, synku). Motyw ten pojawia się w wypowiedziach Pisarza aż cztery razy w latach 1953–65 (Regiony: 1993, nr 2, s. 127; 1994, nr 1–4, s. 174; 1995, nr 2, s. 34; 1998, nr 1–3, s. 190), Odnotowali go również Christian Sénéchal w 1936 r. i Józef Wilczyński w 1953 r. Jakie znaczenie mają te słowa umieszczone po zdaniu: „Boże Narodzenie pod znakiem wyrzucenia z domu” – trudno zrozumieć.
37 Podaje to Andrzej Stanisław Kowalczyk w Świecie Vincenza, s. 23. Helena zmarła 11 IX 1952 r. w Londynie.
38 Jak podaje Helena Łuczyńska (SVB, s. 205), tą drogą przeszedł granicę Julian Tuwim, który już wcześniej bywał gościem w domu w Słobodzie Rungurskiej.
39 Dzwin (dawniej Żowteń) 1991, nr 11, ss. 144–145.
40 W SVB (s. 203) wymieniono Iwana Łe (wł. Iwan Moisia, autor opowiadań i powieści historycznych), Petra Pancza (wł. Petro Panczenko, pisarz chłopski, poruszał m.in. temat rewolucji na Ukrainie) i Bera Horowitza (poeta żydowski pochodzący z Karpat).
41 Vincenz, Po stronie dialogu, t. 2, s. 180.
42 Wszyscy towarzysze Vincenza ze wspólnej celi z wyjątkiem jednego zostali wywiezieni do łagrów (Regiony 1998, nr 1–3, s. 200).
43 Mowa o Mariczce Czornysz. Por. przyp. 15 na s. 48 tego numeru „Płaju”.
44 Helena Eleniak, po mężu Łuczyńska. Sierota, była wychowanką Stanisława i Leny Vincenzów. Uczyła się w gimnazjum sióstr urszulanek w Kołomyi. Ukończyła seminarium nauczycielskie i pracowała w szkole na Wołyniu. Po wybuchu wojny przyjechała do Słobody Rungurskiej i tu mieszkała z Leną Vincenz. Była tłumaczką w Żabiu. Na Węgrzech wyszła za mąż za polskiego śpiewaka operowego i po wojnie zamieszkała w Poznaniu (wg SVB). W czerwcu 1957 r. spotkała się z Ireną i Stanisławem Vincenzem w Adelboden (Regiony 1994, nr 1, s. 104). W Archiwum Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu znajduje się jej korespondencja ze Stanisławem i Ireną Vincenz (sygn. 17631/II, ss. 107–126; 17654/II, ss. 445–446; 17684/II, 17702, ss. 483–486; 17706/II, ss. 33–36).
45 Katarzyna Pobiarzyn urodziła się w Petersburgu. Jej matką była Rosjanka, a ojcem Polak z Litwy. Po rewolucji wyjechała z Rosji. Była instruktorką ogrodu jordanowskiego w Warszawie. Tu poznała rodzinę Vincenzów, która zaopiekowała się nią. Wybuch wojny zastał ją w Bystrzcu, gdzie spędzała wakacje. W czasie okupacji sowieckiej była asystentką lekarza w Żabiu. W czasie wojny pozostała na Węgrzech. Później wyjechała do Hiszpanii i tam wyszła za mąż (wg SVB). W Archiwum Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu znajduje się jej korespondencja ze Stanisławem i Ireną Vincenz (sygn. 17615/II, ss. 229–242; 17668/II, s. 175–204; 17707/II, ss. 21–26 – dwa listy do Bazylego Przybyłowskiego).
46 Jak pisze Joanna Tokarska-Bakir (Gazeta Wyborcza, 18 IV 2003, s. 12), byli to Mirek i Daniel Gertnerowie, którym podczas okupacji niemieckiej udało się uniknąć śmierci z rąk hitlerowców i przedostać się na Węgry. Tu spotkali Vincenza, który postarał się dla nich o polskie dokumenty. W tym celu zwrócił się do Ministerstwa Spraw Wojskowych, gdzie kierownikiem departamentu był Antall, ojciec późniejszego premiera. Mimo że poprzednio nie znali się, ten spytał tylko na zakończenie rozmowy: „Więc jak chcesz, żeby oni się nazywali?”. Vincenz zaproponował nazwisko Żaba, bo pochodzili z Żabiego.
47 Regiony 1993, nr 2, s. 127.
48 Regiony 1997, nr 3, s. 119.
49 B.Mamoń: „Stanisław Vincenz – pisarz ładu i nadziei”, Tygodnik Powszechny 1982, nr 43.
50 A.Vincenz: „Parę pytań do badaczy twórczości Stanisława Vincenza” [w:] Świat Vincenza, Wrocław 1992, s. 34.
51 Posłowie do Barwinkowego wianka (Sejny 2005), s. 491.
52 Sprostowania wymaga informacja podana w publikacji Dawne Pokucie i Huculszczyzna w opisach cudzoziemskich podróżników (Warszawa 2001, s. 191, przypis 45). Według Wasyla Biłohołowego Petro Biłohołowy nie został zesłany na Syberię. Potwierdza to list Marijki Mogoruk do Stanisława Vincenza z grudnia 1965 r. zamieszczony w tym numerze „Płaju” (s. 46).
53 Ich chata znajdowała się powyżej domu Vincenza. Irena Vincenz wspomina przyjęcie, które odbyło się w jego chacie w lecie 1936 r., podczas którego Michajło Prociuk grał na trembicie (Regiony 1995, nr 1, s. 80.
54 Droga ta została opisana w „Płaju” nr 13, ss. 175–176.
55 Relacja z rozmowy w e-mailu do autora artykułu z 25 IV 2008.
56 Mowa tu z pewnością o zaroślach kosodrzewiny. List z 19 IV 2008 r. od Mirosławy Ołdakowskiej-Kuflowej zawierający relację z jej rozmowy z Heleną Łuczyńską.